W szóstym meczu finałów NBA Ray Allen pokazał to, z czego słynie i co robi praktycznie przez całą karierę: nerwy ze stali i pewną rękę. Gdy przychodził do ligi, znany był głównie z roli "Jesusa" w filmie Spike'a Lee. Teraz pokazuje zabójczy instynkt, jakiego NBA nie widziała chyba nigdy.
W meczu nr 6 finałów NBA na 28 sekund przed końcem regulaminowego czasu gry Miami Heat przegrywało pięcioma punktami z San Antonio Spurs i nieprawdopodobnym wydawało się, że mają szanse na zwycięstwo. Obsługa rozpoczęła już rozwijanie żółtej taśmy obwieszczającej światu mistrzostwo "Ostróg" i powoli przygotowywała się do ceremonii wręczania pucharu Larry'ego O'Briena.
Stał się cud
Stał się jednak cud, do którego doprowadził samozwańczy "Król" LeBron James i właśnie Allen. Pierwszy za trzy trafił LeBron, a później do dogrywki doprowadził "Ray Ray".
Było tak: po kolejnym niecelnym rzucie Jamesa i szczęśliwej zbiórce Bosha, piłka trafiła do Allena. Ten cofnął się za linię trzech punktów, nie patrząc na nią wyszedł w górę i w ekspresowym tempie wypuścił piłkę.
Bóg piłki nosi
Potem już zajął się nią Bóg, który pokierował ją w sam środek obręczy. W cichej jak makiem zasiał hali na Florydzie słychać było tylko odgłos siatki, a później euforyczny okrzyk ponad 20 tysięcy ludzi zgromadzonych na trybunach.
- Ten rzut zapamiętam na długi czas. Było ich wiele, ale ten jest wyjątkowy ze względu na sytuację i stawkę. Szczęście było dziś po naszej stronie - powiedział po meczu bohater ostatniej akcji.
W dogrywce jeszcze dwoma celnymi rzutami wolnymi na dwie sekundy przed ostatnim gwizdkiem Allen przypieczętował wiekopomną wygraną Miami.
Po meczu dziękował mu jeszcze LeBron James, który podkreślił, że "Ray dał Heat drugie życie".
Prorocze wizje
Allen zresztą od początku kariery słynie z żelaznych nerwów w końcówce. A to, że będzie wchodził w rolę zbawiciela, jeszcze zanim trafił do NBA, przewidział Spike Lee. W swoim filmie "He got game" nazwał głównego bohatera Jesus Shuttlesworth, a wcielił się w niego właśnie "Ray Ray".
Okazało się, że były to prorocze wizję Lee, bo Allen w najważniejszych momentach meczów potrafi trafiać z zegarmistrzowską precyzją. Tak też było w jego pierwszej ekipie w NBA - Milwaukee Bucks, z którą w finale konferencji wschodniej w 2001 roku prawie pokonał będącego w wielkiej formie Allena Iversona i Sixers.
Kosmiczny wynik
Podobnie zachwycał w ostatnich minutach spotkań, gdy grał w barwach nieistniejącego już Seattle Supersonics. Kibice ze stanu Waszyngton do tej pory pamiętają wielki pojedynek "Naddźwiękowców" ze "Słońcami" z Phoenix z 2006 roku. Mecz zakończył się kosmicznym wynikiem 152:149, a ustalił go oczywiście Allen - zdobywca 42 punktów.
Jednak dopiero w Bostonie wyrobił sobie markę najpewniej rzucającego w końcówkach koszykarza. Zwłaszcza jeśli chodzi o rzuty za trzy. Z "Celtami" zdobył też swój jedyny pierścień w 2008 roku, ale to w następnym sezonie grał nieprawdopodobnie i maltretował rywali "trójkami" w końcówkach.
Najwięksi oddaliby mu piłkę
Reggie Miller (drugi za Allenem koszykarz w ilości celnych "trójek" w historii) powiedział kiedyś, że to "Jesusowi" oddałby piłkę w decydującej akcji spotkania.
W Miami też już wielokrotnie pokazał swoją "clutchness" (tak Amerykanie nazywają umiejętność trafiania w najważniejszych momentach). W jednym z pierwszych meczów sezonu przeciwko Denver Nuggets dał zwycięstwo swoją czteropunktową akcją (trafił za trzy i miał osobisty).
Teraz znowu to pokazał i przedłużył nadzieje na mistrzostwo "Żaru". Jego klasę docenił również kolega z zespołu, który zgodził się w całej rozciągłości z opinią, którą kilka lat temu wypowiedział Miller.
- Jeżeli to nie ja mam rzucać, to nie mam problemu, by zrobił to Ray - stwierdził James.
Statystyki potwierdzają
Co ciekawe od większości wielkich koszykarzy, którzy cechują się żelaznymi nerwami w kluczowych momentach i lubią brać odpowiedzialność za losy meczu, Allen prezentuje się doskonale również w statystykach. Te potwierdzają opinię o wyjątkowej efektywności "Jesusa" w końcówkach.
W ostatniej minucie spotkań Allen rzuca (dane od 2006 roku) za trzy ze skutecznością ponad 40 proc., a co jest jeszcze bardziej interesujące, im bliżej końca meczu tym ona rośnie. W ostatnich 24 sekundach "Ray Ray" trafia już 48 proc. swoich "trójek".
Nowy "The Shot"
Rzut Allena był niesamowity i w annałach NBA na pewno znajdzie się blisko szczytu najważniejszych w historii. Czy może konkurować z tym słynnym "The Shot" Michaela Jordana, który dał zwycięstwo Chicago Bulls w 1998 roku?
Trzeba wspomnieć, że "Jego Powietrzność" odepchnął wtedy kryjącego go Russella, czym zrobił sobie miejsce. Poza tym gdyby nie trafił, to "Byki" mogłyby jeszcze faulować, bo traciły tylko punkt i po wolnych Utah Jazz, jeszcze miałyby szanse na dogrywkę albo zwycięstwo w ostatniej akcji.
Przy rzucie Allena nie było miejsca na błąd. Pudło dawałoby tytuł Spurs.
Swoją niebywałą cechę będzie musiał potwierdzić w ostatnim i decydującym meczu tegorocznych finałów NBA. Ostatnie starcie Heat ze Spurs w Miami już w nocy z czwartku na piątek.
Autor: Krzysztof Krzykowski/kcz / Źródło: sport.tvn24.pl, libertyballers.com