Zasiedzieliśmy się z dwoma kolegami w piątkowy wieczór w knajpce w Kijowie, na Podolu. Było niemal jak przed wojną. Ogrzewanie ustawione tylko na minimum, ale w grubym swetrze można wyobrazić sobie, że się nie marznie. Światło zapewniało kilka ledowych lampek, lecz półmrok można przecież uznać za nastrojowe oświetlenie, a nie skutek ataków rakietowych na miasto. Taki komfort zapewniał buczący agregat prądu, w który zainwestowali właściciele lokalu. Bez niego byłoby tak zimno i ciemno jak w barze, z którego wcześniej uciekliśmy. Tam nawet w czapce i kurtce nie można było sobie wyobrazić, że jest choć trochę ciepło.