Putin nie ma praktycznie szans na dobry finał wojny, którą rozpętał. Natomiast Joe Biden w Białym Domu to nie tylko szczęście, ale i strategiczny atut całego Zachodu - ocenia w rozmowie z Magazynem TVN24 Janusz Reiter, były ambasador Polski w Niemczech i USA.
MAGAZYN NA KONIEC ROKU. ZOBACZ WSZYSTKIE ARTYKUŁY TEGO WYDANIA >>>
Marcin Zaborski: Boi się pan?
Janusz Reiter: W sensie poczucia fizycznego zagrożenia? Nie.
Nie grozi nam wojna?
To, że dotrze do Polski, nie jest zupełnie niewyobrażalne, ale uważam to za mało prawdopodobne. Choćby dlatego, że Rosja jest tak wyczerpana walką w Ukrainie, że nie ma siły na wojnę gdzie indziej. Nie stać jej na to, bo przecież już z tą obecną wojną sobie źle radzi. Putin nie jest gotowy na wojnę z NATO.
To dlaczego Amerykanie są tak ostrożni? Czasem wręcz hamują Ukraińców w ich planach…
Rozumiem to, bo gdyby u boku ukraińskich żołnierzy stanęli żołnierze krajów NATO, mielibyśmy zupełnie inną sytuację. To byłaby wojna, w której po obu stronach są mocarstwa nuklearne. Nikt nie chce sprawdzać, do czego mogłaby doprowadzić taka konfrontacja. Z tego absolutnie jednak nie wynika, że Zachód powinien być ostrożny i dozować Ukrainie dostawy broni. Przeciwnie! Uważam, że ostrożność w tej sprawie jest zbyt daleko posunięta. Wiadomo przecież, że Rosja ma nad Ukrainą ważną przewagę - to przewaga masy ludzkiej i materiałowej. A do tego prowadzi wojnę w sposób, w jaki nie mógłby jej prowadzić żaden kraj demokratyczny. Tylko w dyktatorsko rządzonym państwie, w którym panuje absolutna pogarda dla życia ludzkiego, można wysyłać na śmierć tysiące ludzi. Zupełnie inaczej jest w krajach, w których trzeba uzasadnić wysyłanie ludzi na front, a potem tłumaczyć się z każdego straconego życia. Ukraina nie może prowadzić takiej wojny, jaką prowadzi Rosja.
Mamy więc tutaj wyraźną nierównowagę.
A skoro tak, to przyjaciele i sojusznicy powinni Ukrainę wspierać materiałowo tak jak tylko jest to możliwe. Inna rzecz, że oprócz ograniczeń natury politycznej są jeszcze inne. Okazuje się, że kraje NATO dochodzą do granic swoich możliwości w sensie materiałowym. Nawet Amerykanie mają tutaj kłopoty, choć za chwilę pewnie uzupełnią braki dzięki zwiększeniu produkcji w przemyśle obronnym. W Europie jest znacznie gorzej, czego sztandarowym przykładem są Niemcy, które dopiero teraz widzą, jak bardzo zaniedbały swoje zdolności obronne. I nie są to zaniedbania ostatnich lat, ale kilku dziesięcioleci - w zasadzie od końca zimnej wojny.
Rosyjska agresja wiele tu rzeczywiście obnażyła. A mimo to Joe Biden nie wszystkich chyba przekonał, gdy w marcu w Warszawie mówił o Putinie: "Na litość boską! Ten człowiek nie może pozostać przy władzy".
Niezupełnie się zgadzam. Po pierwsze, proszę zauważyć, że powiedział to w sposób, który rozbudził spekulacje. Zastanawiano się, czy to było zaplanowane…
Rzeczywiście - nie było tych słów w tekście przygotowanego przemówienia.
Myślę, że w tej wypowiedzi była zamierzona dwuznaczność. Biden dobrze wie, że usunąć Putina mogą tylko sami Rosjanie.
TEN ROK MOŻE POTRWAĆ DŁUŻEJ. DLACZEGO POLSKIE ZWYCIĘSTWO NAD ROSJĄ W LATACH 90. JEST TERAZ WAŻNE >>>
Wierzy pan w to, że wszyscy europejscy liderzy widzą na Kremlu bandytę, terrorystę i zbrodniarza, z którym nie będzie żadnych interesów?
Nie będzie interesów z Putinem.
Wcześniej interesy się kręciły…
Niestety, świat nie jest tak urządzony, że możemy sobie pozwolić na luksus rozmawiania tylko z ludźmi o nieskazitelnym charakterze i czystych demokratycznych przekonaniach. W polityce światowej są też ludzie, których istnienie po prostu trzeba przyjąć do wiadomości. Nawet z tym koszmarnym Kimem w Korei Północnej były przecież rozmowy. Uznano, że skoro nie można go obalić, trzeba szukać sposobu jakiegoś wpływania na niego. Dzisiaj już wiadomo, że to się nie udało.
Rozmowy to jedno, a interesy to drugie.
Współpraca gospodarcza z Rosją nie była niczym z gruntu złym.
Naiwnością była teoria o tzw. współzależności, sugerująca, że prowadząc z Rosją interesy, można ją uzależnić od siebie, a przez to wywierać na nią nacisk. Rosja potrafi zależności gospodarcze przeciąć jednym ukazem Putina.
To Europa - zwłaszcza jej zachodnia część, a najbardziej Niemcy - uzależniła się od Rosji. Mam nadzieję, że ta lekcja nie pójdzie tak łatwo w zapomnienie. Możliwości wpływania na decyzje Rosji z zewnątrz są bardzo ograniczone. Dlatego też decyzja o przyszłości Putina zapadnie w samej Rosji, a nie w Waszyngtonie. Bardzo możliwe, że stanie się to dopiero po zakończeniu wojny. Putin nie ma praktycznie szans na dobry finał wojny, którą rozpętał.
Niemiecki kanclerz Olaf Scholz kilka tygodni temu mówił, że gdyby Władimir Putin był gotów trzymać się ustaleń wypracowanych po zimnej wojnie, to Niemcy chciałyby wrócić do tych zasad. Później przekonywał, że po zakończeniu wojny w Ukrainie współpraca gospodarcza z Rosją znowu będzie możliwa.
Scholz powiedział jednoznacznie, że Rosja zniszczyła powojenny porządek bezpieczeństwa, a Europa znalazła się w zupełnie innej, nowej sytuacji. To nie była wypowiedź na temat Putina. On nie będzie partnerem, nawet jeżeli przetrwa tę wojnę. Spekulacje o tym, jak należałoby zareagować, gdyby Putin wycofał wszystkie wojska z Ukrainy i zaproponował rozmowy pokojowe, są mało poważne. Putin nie pozostawił w tej sprawie najmniejszych wątpliwości. A jeśli chodzi o współpracę gospodarczą z Rosją w jakiejś nieokreślonej przyszłości, z inną Rosją, bez Putina, oczywiście ona kiedyś będzie możliwa. Można tylko zapytać, czy jest sens o niej dzisiaj mówić. Z Rosją Putina Zachód nie będzie wchodził w powiązania gospodarcze.
Nawet Węgrzy, którzy nie przestali robić interesów z Putinem?
Węgry zachowują się przede wszystkim skrajnie egoistycznie. Antyzachodnie resentymenty rozniecone przez Viktora Orbana też robią swoje. One spychają Węgry w stronę Rosji. Gdyby nie wojna, ten wschodni dryf poszedłby pewnie jeszcze dalej. Koncepcja "nieliberalnej demokracji" musi budzić w Moskwie sympatię. Polska ma na szczęście w pamięci historycznej zachowaną silną nieufność do Rosji, tak że w tej sprawie nie może pójść w ślady Węgier. Wielkość kraju i jego położenie geograficzne też wymuszają większą samodyscyplinę. Poczucie odpowiedzialności u Orbana jest jednak trochę niższe niż poczucie odpowiedzialności w dużych i poważnych krajach zachodnich. Do tej grupy mimo wszystko zaliczam również Polskę.
I te poważne kraje - w tym Niemcy - nie wrócą do współpracy z Rosją Putina?
Nie wrócą. Nie będzie na to zgody, ani w Niemczech, ani w Europie, ani też w Ameryce. Wojna w Ukrainie przypomniała Niemcom, jak bardzo potrzebują Europy i NATO. Potrzebują też wschodniej części Unii Europejskiej. W naszym regionie straciły już dużo zaufania i nie bez szkody dla swych interesów. Nie ma powrotu do polityki, która była przed wojną w Ukrainie. Ta wojna jest lekcją realizmu i pokory. Bez Unii Europejskiej i NATO wszystkie kraje europejskie byłyby praktycznie bezbronne w konfrontacji z Rosją. Wszystkie, również ten największy - Niemcy.
Dlaczego?
To nie jest tylko sprawa siły militarnej, którą Niemcy skandalicznie zaniedbały. Proszę jednak zauważyć, co się fundamentalnie zmieniło w Europie po II wojnie światowej. Europejczycy nie muszą się obawiać, że któryś z sąsiadów zagrozi im militarnie. To obniża koszty bezpieczeństwa.
Niemcy mają jeszcze pewien specyficzny problem. Muszą dać sąsiadom i partnerom pewność, że siła Niemiec działa na korzyść całej Europy i że nie trzeba się jej obawiać.
To wymaga zręczności dyplomatycznej i umiejętności zrozumienia psychologii innych narodów. Utrata zaufania mogłaby doprowadzić do tego, że Niemcy któregoś dnia mają przeciwko sobie koalicję, nawet nieformalną, wszystkich, którzy obawiają się niemieckiej dominacji.
Swoje koalicje buduje Władimir Putin. Od miesięcy widzimy, jak w sprawie Ukrainy próbuje przed nim lawirować Aleksander Łukaszenka. Putin tego nie widzi?
Oczywiście widzi, ale nie może tak po prostu wymienić Łukaszenki na kogoś innego. Szczególnie w sytuacji, w jakiej w tej chwili znajduje się Rosja. Ta wojna jednak osłabia Putina, nie zwiększa jego możliwości nacisku na Białoruś czy inne państwa. Putin dzisiaj występuje wobec Łukaszenki jako ten, który potrzebuje pomocy. Choć ma oczywiście narzędzia, którymi może się posłużyć.
To dlaczego ich nie używa?
Bo sięgnięcie po nie jest związane z ryzykiem. W interesie Putina nie leży to, żeby Białoruś zaczęła się chwiać i została zdestabilizowana. On nie ma ani siły, ani czasu, żeby się teraz zajmować Białorusią. Dlatego Łukaszenka - przy całej swej słabości - ma pewne atuty, którymi może się posłużyć. Nie jest zupełnie zdany na łaskę i niełaskę Putina. Poza tym w tego typu grach całkiem dobrze sobie radzi.
Bardziej targuje się z Putinem czy z Zachodem?
Po tym wszystkim, co zrobił, na Zachodzie jest spalony. Dzisiaj przede wszystkim czuje na plecach gorący oddech Putina, swojego protektora, którego potrzebuje i którego się boi. Co prawda opanował sytuację wewnętrzną na Białorusi, ale to może się łatwo załamać. Nie sądzę, by Białorusini bez wahania i oporu przyjęli pełnowymiarowy udział w wojnie u boku Rosji przeciwko Ukrainie. Dla Łukaszenki to jest jednak duże ryzyko wewnętrzne.
Tymczasem Moskwa może liczyć na wsparcie Pekinu i Teheranu. Czy Rosja - Iran - Chiny to jest nowa oś zła, która tworzy się na naszych oczach? A może tylko wzmacnia się przy okazji wojny w Ukrainie?
Myślę, że Chińczycy byliby urażeni, gdyby ktoś Pekin umieścił na jednej osi z Teheranem. Chiny mają jednak inne aspiracje niż Iran, który jest pariasem świata. Ale faktem jest, że ta wojna zwiększyła wartość przetargową Teheranu i doprowadziła do zbliżenia wrogów Ameryki i w ogóle Zachodu. Rosja pokłada w tym duże nadzieje.
Dla Chin Rosja nie jest dzisiaj partnerem?
Gdy patrzy się na to z zewnątrz, jest coś zadziwiającego w tym, jak zachowuje się Rosja. W stosunkach z Zachodem - w tym z Europą - ma obsesję równego statusu i ciągle mówi o tym, że oczekuje partnerskiego traktowania. Przy okazji przypomina o traktacie wersalskim, traktując go jako przestrogę. Putin mówił o tym, kiedy był w Polsce w 2009 roku. Na Westerplatte przywoływał ten traktat jako przykład nieodpowiedzialnej polityki upokarzania innego państwa, która doprowadziła do wojny. Sugerował, że Rosja znalazła się w sytuacji podobnej do Niemiec po Wersalu. Trudno zrozumieć tę obsesję skierowaną przeciwko Europie, gdy weźmiemy pod uwagę, że z drugiej strony Rosja ma Chiny - mocarstwo, które góruje nad nią gospodarczo i ma zupełnie inny potencjał, również ludnościowy. Putinowi zdaje się to w ogóle nie przeszkadzać.
Putin tego nie rozumie czy tylko udaje?
Pewnie, że rozumie. Tyle że z historycznego nawyku Rosja nie mierzy się z Chinami. Nie są one dla niej punktem odniesienia.
Można oczywiście powiedzieć, że Rosja stawia na sojusz z Chinami przeciwko Zachodowi, i to jest zrozumiałe. Ale za taki sojusz trzeba płacić. Jeśli w tym układzie jest się słabszą stroną, Chiny nigdy tego nie zapomną.
Świat zachodni znacznie lepiej obchodziłby się z Rosją, gdyby ta respektowała reguły cywilizowanego świata. Tyle że Rosja ich nie chce przestrzegać, a Chiny też nie chcą sobie wiązać rąk jakimikolwiek regułami. To jest koncepcja suwerenności rozumianej jako prawo do popełniania najgorszych łajdactw bez obawy, że ktoś będzie protestował. W zasadzie chodzi o tzw. niemieszanie się w wewnętrzne sprawy innych państw. Agresja przeciwko innemu państwu teoretycznie nie mieści się w tym pojęciu, ale Rosja rozszerzyła definicję "niemieszania się w wewnętrzne sprawy", a Chiny to zaakceptowały. W tym sensie sojusz rosyjsko-chiński nie jest tylko doraźny i taktyczny, lecz ma głębsze podłoże, ale to wcale nie oznacza, że Chiny będą już teraz we wszystkim lojalnie popierać Rosję.
Pytanie, w co grają Chińczycy. Wygląda to czasem tak, jakby czekali na upokorzenie Rosji.
Nie, po co? Dla Chin ważne jest to, żeby Rosja ich potrzebowała. Bardziej niż oni jej. Warto tu przypomnieć pewien epizod z polskiej historii - u nas trochę jeszcze pamiętany, ale w świecie bardzo mało znany. Chodzi o rok 1956 i grożącą nam wtedy inwazję sowiecką, której sprzeciwili się Chińczycy. Dlaczego? Wcale nie dlatego, że tak bardzo martwili się o Polskę. Po prostu chcieli przypomnieć Rosjanom, że nie godzą się na takie panoszenie się Rosji. Chińczycy chcieli pokazać, że trzeba się z nimi liczyć. Bali się, że Rosja stanie się zbyt pewna siebie.
A dzisiaj?
Dzisiaj Chińczycy nie mają żadnego powodu, żeby się tego bać.
Dali Rosji zielone światło przed atakiem na Ukrainę?
De facto tak. Nieważne, czy to powiedzieli wprost, czy tylko mrugnęli okiem. Ważne, że Chińczycy nie muszą się obawiać zbyt silnej Rosji.
Ale według części ekspertów to właśnie Pekin sprawił, że Moskwa schowała do kieszeni swoje atomowe pogróżki.
Tu zgoda. Rosja porzuciła rolę odpowiedzialnego mocarstwa nuklearnego i w ten sposób przybliżyła się do Korei Północnej. Dlatego Chiny - przy całej swojej agresywności i przy brutalnym charakterze tego państwa - przypomniały, że w sprawach, które uważają za zasadnicze, poczuwają się do odpowiedzialności. I nie ma ich zgody na użycie broni atomowej.
Ale myśli pan, że Rosja mogłaby sięgnąć po tę broń?
Tu trzeba zadać sobie pytanie, czy uważamy, że w Moskwie nie działają już żadne racjonalne mechanizmy, czy jednak zakładamy, że - mimo zbójeckiego charakteru tego państwa - jakieś racjonalne mechanizmy w Rosji wciąż działają.
Pan zakłada, że to zbójeckie państwo trzyma się jakichś zasad?
Zakładam, że rządzący nim ludzie kierują się pewną logiką. Widzimy to też u innych dyktatorów na świecie - choćby w Chinach czy nawet w Korei. Ta logika jest zbójecka, ale jednak jest. Cała sztuka polega na tym, żeby ją zrozumieć i znaleźć na nią właściwą odpowiedź.
W przypadku Rosji często mówimy, że to państwo, które ma respekt dla siły. Rosja ma też doskonałe wyczucie słabości u innych. Rosyjska elita jest absolutnie cyniczna i uważa, że świat zachodni jest słaby, bo poddany ograniczeniom wynikającym z demokracji.
To tak może wyglądać, ale taka ocena jest powierzchowna. Czas reakcji państw demokratycznych bywa dosyć długi, ale one potrafią się zmobilizować i zorganizować. Ile warta jest siła rosyjskiego samodzierżawia, widać w relacjach z rosyjskiej kampanii w Ukrainie.
Czyli słabością Zachodu jest demokracja… Tak to widzą w Moskwie?
Dla Rosji słaba jest przede wszystkim Europa, która zresztą w jakiejś mierze do tego się przyczyniła, ponieważ zaniedbała swoje zdolności obronne.
Unia Europejska szczyci się, i słusznie, tym, że wojna pomiędzy krajami należącymi do niej stała się niewyobrażalna. Zapomniała o tym, że niebezpieczeństwo wojny z zewnątrz pozostało zupełnie realne.
Polityka miękkiej siły (soft power) i dobrego przykładu nie na wszystkich działa. Dlatego w skrzynce z narzędziami trzeba mieć także instrumenty twardej siły.
I z tym Europa sobie nie poradziła…
Powiedziałbym, że miała tu duże zaległości. One są oczywiście historycznie zrozumiałe - szczególnie w przypadku Europy Zachodniej, która ma inne doświadczenia niż my i nasi sąsiedzi. Nasz region może jest mniej dojrzały politycznie, ale w niektórych sytuacjach ma lepszą intuicję polityczną. Mamy odruchy nieskażone idealizmem czy przesadnym poczuciem bezpieczeństwa, które stworzyła Europa Zachodnia. Ale i tam nie ma już powrotu do stanu beztroski w obszarze obrony.
Jest pan spokojny o jedność Zachodu w sprawie Ukrainy?
Jestem raczej dobrej myśli. Oczywiście ta wojna kosztuje, ale kraje europejskie całkiem nieźle sobie radzą z jej skutkami. Utrata źródła stosunkowo taniej energii jest oczywiście nieprzyjemna, ale utrata rynku rosyjskiego nie ma w skali europejskiej wielkiego znaczenia. W dodatku Putin prowadzi politykę tak brutalną, że nie daje szans tym, którzy może byliby skłonni szukać ugody z nim.
Koszty moralne i polityczne ustępstw byłyby katastrofalne dla Europy, która nie jest przecież tylko sojuszem politycznym, lecz wspólnotą wartości. Ja tego nie idealizuję, ale moim zdaniem to jest sprawa instynktu samozachowawczego.
Oczywiście, któregoś dnia możemy się znaleźć w sytuacji mniej jednoznacznej, kiedy trzeba będzie ważyć różne wartości i interesy, ale to będzie dotyczyło zarówno Europy, jak i Ameryki. Amerykanie nie po to tak się zaangażowali w ten konflikt, żeby nie uczestniczyć w jego rozwiązaniu.
Długo będziemy czekać na to rozwiązanie?
Tego oczywiście nikt nie wie. Ale szanse na szybkie zakończenie wojny są słabe. Ważne jest jednak to, że o jej skutkach nie będziemy mogli szybko zapomnieć. Co prawda po wojnie odetchniemy z ulgą, ale będziemy żyli w zupełnie zmienionej Europie. Ciekawe jest też to, na ile wnioski wyciągnięte z działań Rosji wpłyną na politykę wobec Chin. To naturalnie inny przypadek, ale jednak przypadek porównywalny. Trudno powiedzieć, że nie może tam zdarzyć się nic podobnego. W obu krajach obowiązuje zasada, że w przypadku konfliktu między interesami politycznymi a ekonomicznymi pierwszeństwo mają te polityczne.
Inaczej niż w świecie zachodnim...
W krajach demokratycznych są dwa źródła legitymizacji systemu politycznego. Jednym z nich jest zapewnienie dobrobytu. Drugim jest przekonanie o przewadze systemu demokratycznego nad innymi, czyli wiara w wartości demokratyczne i w państwo prawa. Żaden rząd nie będzie oczywiście testował swego społeczeństwa, aby się dowiedzieć, gdzie jest jego granica bólu. Sztuka przywództwa polega na tym, żeby unikać takich ryzykownych wyborów. Do końca nie udaje się ich uniknąć, jak widać w sporze o stosunki z Chinami. Skoro dobrobyt jest tak ważny dla stabilności demokracji, a załamanie się współpracy gospodarczej z Chinami może zagrozić europejskiemu dobrobytowi, trudno się dziwić, że jest to sprawa bardzo wrażliwa. Ameryka widzi w Chinach najgroźniejszego rywala i chce ograniczyć ich ekspansję gospodarczą. Oczekuje w tej sprawie solidarnego poparcia Europy. Tyle że ograniczenie wymiany gospodarczej z Chinami jest dla Europy znacznie bardziej bolesne niż dla Stanów Zjednoczonych.
A Iran? Dlaczego pomaga dzisiaj Rosji?
Pomaga, bo ma z Rosją wspólnego wroga. Jest nim świat zachodni, z Ameryką na czele.
Czyli Iran widzi tę wojnę jako atak Zachodu na Rosję?
Nie. Iran jest od dawna w konflikcie z Zachodem, a teraz ma u swego boku Rosję. Gdyby Ukraina przegrała, byłaby to strategiczna porażka Zachodu i spory wstrząs dla całego porządku międzynarodowego. Dla takich krajów jak Iran to wielka szansa.
Nawet w arabskich mediach wojna w Ukrainie zepchnęła na dalszy plan katastrofę w Jemenie.
Zachód ma w ręku karty, którymi w grze z Iranem jest w stanie przebić Rosję?
Nie bardzo. Próby rozwiązania konfliktu z Iranem metodami dyplomatycznymi do niczego nie doprowadziły i Zachód nie może Iranu "przekupić". Zachód może się starać wpłynąć na zachowanie państw, które - jak Indie - przyjęły postawę zdystansowaną. Może im coś obiecać, próbować pozyskać ich względy. W przypadku Iranu jednak to niemożliwe.
Co to oznacza dla całego Bliskiego Wschodu?
Fale sejsmiczne wywołane przez rosyjską agresję docierają oczywiście na cały Bliski Wschód. Zachowanie Arabii Saudyjskiej jest tu bardzo znamienne. Wydawałoby się, że powinna stanąć jednoznacznie po stronie Ameryki, swego tradycyjnego protektora. A tymczasem tak nie jest. Arabia Saudyjska próbuje się wyemancypować, nie zrywając powiązań ze Stanami Zjednoczonymi. Chce je poluzować, budując jednocześnie sojusze z innymi państwami. A jest to przecież kraj, który traktuje Iran jak swojego śmiertelnego wroga, a przynajmniej najważniejszego rywala w walce o wpływy w regionie.
I w tym wszystkim jest jeszcze Izrael…
…który prowadzi inną politykę niż ta, której byśmy sobie życzyli. Uczciwość nakazuje jednak zrozumieć sytuację, w jakiej znajduje się Izrael. To państwo otoczone przez wrogich sąsiadów. Trzeba więc uznać, że zachowuje się tak, jak pozwala mu na to sytuacja geopolityczna. Polska jest na szczęście w zupełnie innej sytuacji.
Ale chociaż mamy wojnę w Ukrainie - nawet w NATO widzimy napięcia. Patrzymy na przykład na tureckie prężenie muskułów. Prezydent Recep Tayyip Erdogan mówi głośno o rakietach balistycznych, które mogą zagrozić Atenom…
To nic nowego. Konflikty między Grecją a Turcją mają długą historię. Gdyby nie NATO, te dwa kraje być może stoczyłyby już ze sobą kilka wojen. To właśnie Sojusz Północnoatlantycki je przed tym powstrzymywał. I nadal to robi. Turcja przechodziła polityczne turbulencje, ale była lojalnym sojusznikiem w NATO. Z jej autorytarnymi skłonnościami Ameryka i NATO jakoś sobie radziły. Dzisiaj Turcja zachowuje się często jak kraj, który jest w NATO tylko jedną nogą, a drugą nogę próbuje postawić gdzieś poza sojuszem.
Na przykład blokując przyjęcie do niego Szwecji i Finlandii.
To jeszcze można uznać za pewnego rodzaju grę taktyczną, oczywiście pod warunkiem, że Ankara nie zamierza naprawdę zablokować przyjęcia tych dwóch państw do Sojuszu. Większym problemem były tureckie zakupy systemów przeciwrakietowych S-400 w Rosji. To nie jest zmiana dostawcy sprzętu. To jest polityczna demonstracja. Ten ruch pokazywał, że Turcja chce grać jako samodzielne mocarstwo, które może sobie dobierać sojuszników w zależności od sytuacji. Tak NATO nie działa. Oczywiście Erdogan nie zamierza porzucić NATO. On chce pokazywać, że ma różne opcje i nie zamierza się trzymać reguł sojuszniczej dyscypliny.
Skoro o nieprzewidywalności mowa… Gdzie bylibyśmy dzisiaj, gdyby w Białym Domu rządził Donald Trump? Jak wyglądałaby wojna w Ukrainie?
Tego nie wiem i nikt tego nie wie. I na tym właśnie polega problem. Jeżeli bowiem nie wiemy, jak się zachowa prezydent Stanów Zjednoczonych w sytuacji tak poważnego kryzysu, to mamy naprawdę duży kłopot. Przewidywalność państwa, które jest przywódcą NATO i odgrywa tak dużą rolę w sytuacjach konfliktów, jest ważnym atutem świata zachodniego. Joe Biden w Białym Domu to nie tylko szczęście, ale i strategiczny atut całego Zachodu.
Powrót Trumpa do Białego Domu przybliża się czy oddala?
W ostatnich miesiącach raczej się oddalił, czego dowodem jest zaskakujący wynik niedawnych wyborów do Kongresu. Na ogół te wybory w środku kadencji wygrywa partia, która jest w opozycji do urzędującego prezydenta. Tu było inaczej, choć bilans rządów Bidena z perspektywy wewnętrznej nie jest jednoznacznie pozytywny. To nie było pasmo sukcesów, które dawało oczywiste szanse na zwycięstwo demokratów.
Skąd więc ten wynik?
Bidenowi z pewnością pomógł ambitny program wsparcia dla gospodarki i obywateli, który udało mu się uzgodnić. Republikanie "zawdzięczają" słaby wynik właśnie Donaldowi Trumpowi, bo to jest przywódca, który ma zdolność do autodestrukcji i tym razem z niej skorzystał. Dla demokratów oznacza to, że mają powody do zadowolenia, ale nie do triumfalizmu. Zdolności przywódcze, które okazał prezydent Biden, z pewnością też zrobiły wrażenie na wielu wyborcach, chociaż polityka zagraniczna nie była najważniejszym kryterium decyzji wyborczych.
Janusz Reiter - były ambasador Polski w Niemczech i Stanach Zjednoczonych, założyciel Centrum Stosunków Międzynarodowych – think tanku poświęconego polityce zagranicznej i bezpieczeństwu, przewodniczący Rady Fundacji CSM.
Autorka/Autor: Marcin Zaborski
Źródło: Magazyn TVN24