|

"Dystans w przedszkolu? Można go mieć co najwyżej do siebie"

- Gdy do przedszkola przyprowadzacie dziecko z katarem, to my musimy podetrzeć mu nos. Czy wasza praca i zdrowie są ważniejsze niż nasze? - pytają nauczycielki przedszkolne. Od maja w reżimie sanitarnym uczą najmłodsze dzieci. Bez testów na obecność koronawirusa, szczepionek, wsparcia finansowego. Zdarza się, że po 11 godzin dziennie. Czy prawdziwą ciocię byście tak potraktowali?

Artykuł dostępny w subskrypcji

Gdy zapytałam naszych czytelników o wspomnienia pierwszej nauczycielki, tej z przedszkola, utonęłam w morzu wiadomości i komentarzy. Tylko w ciągu kilku godzin ponad 150 osób chciało się ze mną podzielić swoją historią.

Czytałam i słucham opowieści o kolorach szminek i korali, promiennych uśmiechach, barwie głosu w czasie czytania bajek i cierpliwości, gdy uczyły pisania pierwszych koślawych liter.

Rzadziej o stawianiu do kąta, zmuszaniu do jedzenia, wytykaniu palcami.

Wszystkie doświadczenia - te dobre i złe - były wciąż żywe, nawet po latach. Jak refren wracało zdanie: "to ona miała wpływ na całą moją edukację".

Kolory, które nie blakną

- Pamiętam ją nadal, po prawie 40 latach. I to lepiej niż wiele nauczycielek ze szkoły, czy wykładowców ze studiów - przyznaje Katarzyna Dwornikiewicz z Bytomia. Nauczycielka miała na imię Maryla i ubierała się bardzo nietypowo, kolorowo, w czasach szarego PRL-u. Katarzyna twierdzi, że dziś miałaby szansę na karierę fashionistki. - Ale przede wszystkim wprowadziła mnie w świat edukacji - podkreśla.

Pani Nina, nauczycielka Agnieszki Litwiniuk z Warszawy była uśmiechnięta, empatyczna i zachęcała do próbowania nowych rzeczy. W albumie Agnieszki ważne miejsce zajmuje wspólne zdjęcie, na którym trzymają obraz stworzony pod okiem nauczycielki. - Po latach właśnie jej wspomnienie umocniło mnie w przekonaniu, że warto zmienić drogę zawodową, pójść na studia pedagogiczne i towarzyszyć dzieciom w ich rozwoju - mówi Agnieszka, która rzuciła pracę w korporacji i postanowiła zostać edukatorką.

Agnieszka Wachnik, polonistka z Krakowa jest wdzięczna swojej pani Basi za cierpliwość. - Kiedyś pozwoliła mi usiąść na krzesełku i opowiadać historię o budziku, który wraz z innymi zwierzątkami schował się w mysiej dziurze - wspomina. - Ale i tak najbardziej pękałam z dumy, kiedy zainwestowała w ramę A3, dla mnie wtedy ogromną, i poprosiła, żebym przygotowała rysunki, które w niej umieścimy. I ta rama naprawdę zawisła na korytarzu przedszkola! Pod jej opieką czułam się wartościowym przedszkolakiem - dodaje.

Dziennikarka kulturalna "Gazety Wyborczej" Emilia Dłużewska mówi krótko: - Pani Danka była super.

Dlaczego? Bo gdy zorientowała się, że Emilia potrafi już czytać, zaczęła z nią ćwiczyć pisanie, choć nie było go w programie. - I nie kazała mi spać na leżakowaniu, tylko dawała książki, żebym się nie nudziła - wspomina dziennikarka.

Pisarka z Zagłębia Anna Cieplak (laureatka m.in. nagród Conrada i Gombrowicza) najlepiej wspomina panią od rytmiki. Miała miły głos, który było słychać przez ściany. W głowie utkwiło jej szczególnie przedstawienie z okazji Dnia Górnika oraz kucharki i przedszkolna woźna. - Coś je łączyło: wszystkie te panie nie miały możliwości, żeby zachować dystans społeczny, bo dzieci w przedszkolu ciągle je przytulały i dotykały - zauważa Cieplak. I zaraz dodaje: - Totalnie je podziwiam. Dałabym im wszystkim szczepionki na koronawirusa na starcie.

Ale ta decyzja nie zależy od Anny Cieplak.

xrrpisPAULA
Dzieci wracają do żłobków i przedszkoli
Źródło: TVN24

Nauczycielki przedszkolne (w zdecydowanej większości to kobiety), które w dobie pandemii na co dzień zajmują się dziećmi, na szczepionki jeszcze poczekają. Najpewniej do drugiego kwartału tego roku. Do tego czasu nikt nie zamierza im też robić testów na obecność koronawirusa. Takie testy rząd zaplanował jedynie dla nauczycieli wczesnoszkolnych i pracowników szkolnych administracji, którzy do pracy wrócą 18 stycznia.

Nauczycielki przedszkolne twierdzą, że nie mogą liczyć na żadne wsparcie. I choć są na pierwszej linii walki z pandemią, a dzięki ich zaangażowaniu wielu rodziców mogło wrócić do pracy, czują się porzucone.

Opowiedziały nam o swojej pracy.

Szkoły zamknięte, przedszkola otwarte

- Dystans w przedszkolu? Można go mieć co najwyżej do siebie. Zachowanie go między dziećmi jest niemożliwe - zastrzega Anna, nauczycielka z dużego przedszkola na Śląsku. - Jak mam nie przytulić zapłakanego czterolatka? Jak powstrzymać dziecko przed oblizaniem koledze kredki, która jego zdaniem za słabo rysuje? Ostatnio, zanim dobiegłam do jednego z dzieci, ono już zdążyło swoją łyżką poczęstować trójkę innych. To tyle o zasadach sanitarnych - dodaje.

Jej zdaniem zachowanie reżimu w przedszkolu to fikcja. - Żeby go utrzymać, woźna musiałaby nie robić nic innego, tylko polewać zabawki i dzieci płynem dezynfekującym - mówi. - Co na to rodzice? Myślę, że wolą o tym nie wiedzieć. Oni tylko chcą, żeby przedszkole działało i liczą, że jakoś to będzie. Z nami nie liczą się niemal wcale - dodaje ze smutkiem.

I zaczyna opowieść o nieustającym przedszkolnym stresie, który towarzyszy jej od 6 maja, gdy premier Mateusz Morawiecki zdecydował, że dzieci nie mogą wrócić do szkół, ale te młodsze do przedszkoli i owszem. Decyzję o ostatecznym otwarciu placówki miał podjąć organ prowadzący, czyli w większości samorządy. Wójtowie, burmistrzowie i prezydenci teoretycznie mogli odmówić, ale wtedy to na nich spadłby gniew rodziców, którzy nie mogli znaleźć opieki dla swoich pociech.

Powrotowi najpierw towarzyszyły surowe zasady. W wytycznych określono, jak liczne, a właściwie nieliczne - bo do 12 dzieci, gdy normalnie jest ich 25 - mogą być grupy i ile metrów kwadratowych musi przypadać na jednego malucha. Sanepid wskazywał, co i czym prać oraz czyścić codziennie.

Jednak w kolejnych tygodniach, choć zakażeń koronawirusem przybywało, zasady pracy przedszkoli łagodzono. I dziś - gdy pozwala na to metraż - grupy znów są 25-osobowe. Czy opiekujące się nimi nauczycielki czują się bezpiecznie? Nie zawsze.

Zasady bezpiecznego powrotu do przedszkoli
Zasady bezpiecznego powrotu do przedszkoli
Źródło: Ministerstwo Edukacji Narodowej

Przez 11 godzin, codziennie

- Pierwszy raz zrobiło się naprawdę gorąco, gdy koronawirusem zaraził się mąż jednej z nauczycielek. Nikt nie wiedział, co robić, bo pandemia pandemią, ale usłyszeliśmy, że zdrowie to w sumie prywatna sprawa - wspomina.

Rodziców nie poinformowano. Pracownice przedszkola starały się odizolować dzieci z tej grupy od innych. Przez trzy tygodnie zajmowała się nimi jedna nauczycielka. Codziennie po 11 godzin - od 6 do 17, od pierwszego do ostatniego dziecka. Najtrudniej było z posiłkami, bo to duże przedszkole, jest w nim 200 dzieci. Ma ogromną jadalnię, w której spotykają się wszystkie przedszkolaki.

- Drugi raz zrobiło się gorąco, gdy okazało się, że zarażona jest pani woźna - wspomina Anna. - To ona na co dzień pomaga dzieciom się przebierać, nakrywa im do stołu. Jest z przedszkolakami naprawdę blisko. Gdy ta pani dostała wynik testu, poszła do domu chorować, a dzieci, które miały z nią kontakt, poszły… do przedszkola. Jakby nigdy nic - wzdycha nauczycielka. Izolacja tej grupy, która była pod opieką woźnej (w przedszkolu woźnych jest kilka) okazała się niemożliwa, bo część dzieci zostawała w przedszkolu dłużej i po prostu trzeba było je dołączyć do innych grup. - Nauczycielek było za mało, by je rozdzielać - wyjaśnia Anna.

"My się po prostu boimy. Nauczyciele mogą odmówić przyjścia do pracy i cały plan runie"
Źródło: TVN24

Najgoręcej było, zdaniem Anny, gdy w pewien poniedziałek odprawiła jedną z dziewczynek do domu. - Miała gorączkę, a ja zgodnie z procedurami zadzwoniłam po jej mamę - opowiada.

Kobieta zabrała córkę z objawami przeziębienia do domu. Ale we wtorek, ku zaskoczeniu Anny, znów przyprowadziła ją na zajęcia.

- Po śniadaniu mierzyłyśmy dzieciom temperaturę. Okazało się, że mała znów ma gorączkę - wspomina Anna. W przedszkolu po raz drugi wdrożono procedurę: telefon do matki, odebranie dziecka.

A w środę… to samo!

Wściekła matka przekonywała, że musi pracować. Wynik na termometrze, wskazujący co najmniej na stan podgorączkowy, nic dla niej nie znaczył.

Kobieta zrobiła nauczycielkom awanturę. Przekonywała, że dziewczynka nie jest chora i na pewno niczym nie zaraża.

- Gdy w czwartek nie przyszła do przedszkola, odetchnęłam nawet z pewną ulgą. Nie na długo. Bo w piątek pani zadzwoniła do przedszkola, że cała ich rodzina jest na kwarantannie z powodu koronawirusa - mówi Anna. - Czułam się potwornie. Potraktowano mnie jak kierowniczkę poczekalni dla dzieci, której zdrowie nie ma znaczenia - dodaje.

W dłużących się pandemicznych tygodniach Anna nauczyła się, że na takie zachowanie jest tylko jeden sposób. Choć zastrzega, że bardzo nie lubi go używać. Teraz mówi rodzicom twardo: "W przedszkolu jest izolatorium. Jeśli dziecko będzie nadal przychodziło z kaszlem i katarem, będę musiała po państwa zadzwonić. Zanim przyjedziecie je odebrać, dziecko będzie oczekiwało na was w izolatorium". Takie są właśnie przepisy.

Straszak zwykle działa. Choć część rodziców i na to znalazła sposób. - Nagle się okazało, że zielony katar, zapychający nos, to nie przeziębienie. To alergia - wzdycha Anna. W 2020 roku alergie okazały się powszechnym problemem polskich przedszkolaków. Również tych, które wcześniej nie miały do nich skłonności.

Papier wszystko przyjmie

Podobne obserwacje ma Karolina, nauczycielka przedszkolna z Wrocławia. Dla ministerialnych urzędników, którzy zaplanowali centralnie, jak powinna wyglądać praca w przedszkolu w czasie pandemii, ma zadanie matematyczne.

Brzmi tak: "W przedszkolu jest osiem grup, pracuje z nimi 16 nauczycielek. Jak ułożysz ich pracę, gdy trzy zachorują? Zrób to tak, by nie łączyć grup i nikt nie musiał pracować więcej niż 10 godzin dziennie".

- Nie sądzę, by sobie z tym zadaniem poradzili - mówi z przekąsem. I zaraz dodaje: - Ale wiadomo, że papier wszystko przyjmie.

Poradnik dla przedszkolaków na czas pandemii
Poradnik dla przedszkolaków na czas pandemii
Źródło: Ministerstwo Zdrowia

W czasie pandemii sama tego doświadczyła, bo musiała przygotowywać liczne notatki służbowe na temat swojej pracy z dziećmi. Gdy zachorowała na COVID-19, musiała wykazać w jednej z nich, w jaki sposób (przed potwierdzeniem zakażenia) zachowywała dystans społeczny ze swoimi czterolatkami. Pisząc notatkę, gimnastykowała się, bo wszystkim zależało, by z powodu jej choroby nie trzeba było zamykać całej placówki. Karolina nie chciała robić problemów rodzicom i koleżankom z pracy.

- Miałam w tym czasie wiele zastępstw. Dlatego, gdy zapytano mnie o kontakt z dziećmi, miałam ochotę napisać, że nie miałam kontaktu tylko z tymi, które w tym czasie nie przychodziły do przedszkola. Taka była prawda, ale tak napisać nie mogłam - wyznaje.

W ostatnich miesiącach - już po otwarciu decyzją premiera - jej przedszkole zamknięto w sumie na około dwa tygodnie. W pewnym momencie chorych (niekoniecznie na COVID-19) nauczycielek było tak wiele, że nie było już kim organizować zastępstw. Rodziców poinformowano, że ich dzieci muszą przez kilka dni zostać w domach, bo nie ma się kto nimi zająć.

Nauczycielki też walczą z pandemią

Najstarsza córka Marty, nauczycielki z Bydgoszczy, ma 9 lat. Wiosną, gdy Marta wróciła do pracy, dziewczynka musiała pójść do szkolnej świetlicy. - Otwarto je wtedy przede wszystkim dla rodziców walczących z pandemią - przypomina Marta. - Na początku miałam skrupuły. Potem dotarło do mnie, że przecież gdyby nie my - nauczycielki z przedszkoli - inni rodzice nie mogliby wrócić do pracy. Ja też byłam na froncie walki z pandemią, choć nie wszyscy tak o tym myśleli. Ale właśnie z tego powodu moja córka chodziła do świetlicy z piątką albo szóstką innych dzieci, którym nauczyciel pomagał w zdalnej nauce. To było dla mnie olbrzymie ułatwienie i naprawdę wiem, dlaczego nie tylko dzieciom, ale i rodzicom tak bardzo potrzebne są w tym trudnym czasie przedszkola oraz szkoły - dodaje.

Marta przyznaje, że zasady sanitarne z każdym tygodniem się rozluźniają, a nauczycielki, które początkowo drżały po każdym kichnięciu, znieczuliły się już na ten stres.

- U nas rodzice nadal nie mogą wejść do przedszkola ani na krok, a dzieci odbiera woźna, która pomaga im się rozebrać. Nosimy maseczki i przyłbice, ale na przykład u nas nie mierzy się temperatury - opowiada o swojej pracy.

Rozdzielanie grup, o którym dużo mówi minister edukacji Przemysław Czarnek, używając zwykle frazy "w miarę możliwości", właściwie nie funkcjonuje. - Takich możliwości po prostu nie ma - mówi Marta. - Rano i popołudniami grupy są łączone. Rodzice, którzy przyprowadzają dzieci przed 7.30 i odbierają po 15.30, zdają sobie z tego sprawę - podkreśla. Nauczycielka zauważa jednak, że grup nie trzeba byłoby łączyć, gdy znalazły się pieniądze na nadgodziny. Ale pieniędzy nie ma.

Tłok przed przedszkolami
Źródło: TVN24

W jej przedszkolu od września całe grupy były wysyłane na kwarantannę trzy razy, w tym jedna dwukrotnie. Na dłużej wypadły dwie nauczycielki z pozytywnymi wynikami testu na obecność koronawirusa, więc w placówce ciągle pojawiał się problem zastępstw. Marta też nie miała lekkiego życia. Z powodu podejrzeń, że może być zakażona, spędziła w domu miesiąc. Ale czy była zakażona, nie wie do dziś.

- Gdy tylko mąż zaczął podejrzewać, że może być chory, bo stracił węch i smak, zadzwoniłam do przedszkola, zapowiadając izolację - opowiada nauczycielka. - Zanim dostał wynik, minęło kilka dni, a my się izolowaliśmy. Ja i trójka naszych dzieci nie mieliśmy objawów, więc nas nie przetestowano. Siedzieliśmy zamknięci w dużym poczuciu niesprawiedliwości, że nawet przed blok nie można wyjść. A w przedszkolu mieli oczywiście spory problem organizacyjny - dodaje.

Nie oni jedni.

Rozwiązania sanitarne z Twittera

Dla Sylwii Trojner, właścicielki przedszkola w Łodygowicach na Śląsku, najgorszym dniem 2020 roku był 12 marca. - To wtedy w środku dnia wybuchła bomba informacyjna. Premier ogłosił, że zamyka przedszkola i szkoły w całym kraju - wspomina Sylwia. - Telefony od razu się u nas rozdzwoniły. Rodzice pytali, czy wiem coś o zasiłkach opiekuńczych. Byli spanikowani. Część od razu chciała zrywać umowy z przedszkolem, wypisywać dzieci. Na wszystkie pytania mogłam odpowiadać właściwie tylko na podstawie Twittera. Bo to tam, a nie na stronie ministerstwa szybciej można było znaleźć informacje - wspomina.

Wiosną to właśnie z mediów społecznościowych Sylwia najczęściej czerpała wiedzę o tym, jak powinna pracować. - Byłam wściekła, że zmiany wprowadza się slajdami z konferencji prasowych. Słałam maile do ministerstwa, że nie mogą mi ustaw z dnia na dzień zmieniać za pomocą rozporządzeń. I o to, że tak nas wtedy traktowano, mam wielki żal - mówi Sylwia.

Jej przedszkole jest małe. To nieco ponad 30 dzieci. W pracy pomaga jej córka i mąż, którzy też są pedagogami i wchodzili na zastępstwa, gdy nauczycielki chorowały. Cały personel przedszkola to osiem osób.

- Wydaje się, że to łatwe do zabezpieczenia i zorganizowania? To proszę sobie wyobrazić, że dziennie mieliśmy pośrednio kontakt z około 115 osobami: rodzicami, rodzeństwem, dziadkami. Robi się poważniej, prawda? - zwraca uwagę Sylwia. - Na szczęście w takiej małej społeczności jak nasza, łatwiej o poczucie odpowiedzialności. W 14-tysięcznej gminie niemal wszyscy się znają. Nasze przedszkole to społeczność. Jeśli ktoś mówi o nauczycielce "ciocia", a to przecież częste w przedszkolach, to się trzy razy zastanowi, czy prawdziwej cioci też by podrzucił chore dziecko w środku pandemii. A przynajmniej mam taką nadzieje - dodaje.

koronawirus raport szkoła 7
Czy faktycznie jest wymóg, by dzieci w przedszkolu nie myły zębów?
Źródło: TVN24

Praca jest, szczepionek i testów nie ma

Marta, Karolina, Anna i Sylwia bardzo chciałyby się już zaszczepić. Są przekonane, że to zwiększyłoby ich poczucie bezpieczeństwa. Ale choć nauczyciele znaleźli się w grupie pierwszej, to ich szczepienie nie nastąpi tak szybko.

- Luty, marzec to będzie ten czas, kiedy wszyscy nauczyciele będą zaszczepieni - zapewniał co prawda jeszcze w grudniu minister edukacji Przemysław Czarnek. Ale już na początku stycznia minister Michał Dworczyk rozwiał nadzieje pedagogów i poinformował na posiedzeniu sejmowej komisji zdrowia, że nie ma na to szans. Szczepionek jest za mało.

premier 3
Premier: chcemy stosunkowo szybko zaszczepić nauczycieli, ale nie od tego uzależniamy powrót do szkół
Źródło: TVN24

Nauczycieli w Polsce jest około 600 tysięcy, co dziesiąty pracuje w przedszkolu.

- Nauczyciele nie mają szans na zaszczepienie do czerwca - mówiła w czasie posiedzenia tej samej komisji Krystyna Szumilas z Koalicji Obywatelskiej, była minister edukacji. - Fikcją jest mówienie, że zostali potraktowani poważnie w strategii szczepień. Rodzice nie mają pewności, że dzieci pójdą do szkół, w których uczą zdrowi nauczyciele - podkreślała była minister.

O przedszkolach - które cały czas działają - posłowie na komisji nie mówili w zasadzie nic. Kilka dni później ruszył zorganizowany przez rząd program testowania na obecność koronawirusa dla nauczycieli edukacji wczesnoszkolnej i administracji w podstawówkach. Ma z niego skorzystać do końca tego tygodnia około 165 tysięcy osób. Nauczycieli przedszkolnych ten program jednak nie obejmował, zresztą nie tylko on.

Gdy na początku listopada minister Przemysław Czarnek zamykał z premierem całkowicie wszystkie szkoły, mówił, że co do przedszkoli nie ma takich planów. Krótko potem ogłosił, że nauczyciele dostaną 500 złotych dofinansowania do sprzętu, który kupili do zdalnej edukacji. Ale tylko ci szkolni. Wsparcie nie objęło nauczycieli przedszkolnych.

czarnek
Przemysław Czarnek o bonie 500 złotych dla nauczycieli

- Od marca do maja pracowaliśmy na własnych komputerach. Koleżanki kupowały kamery i mikrofony, by robić to lepiej - opowiada Anna. - Uczyłam wtedy dzieci, które od września miały iść do szkoły. Czułam się odpowiedzialna za ich dobre przygotowanie - dodaje.

Przedszkole Sylwii wiosną prowadziło zajęcia angielskiego online, zerówka miała codziennie wrzucane zadania do specjalnej aplikacji. Sylwia sama zawiozła do domu każdego ze swoich przedszkolaków wydrukowane ćwiczenia. Dzieci i rodziców objęła opieką psychologiczną. - Pracowaliśmy, nie odpoczywaliśmy - podkreśla.

Wtóruje jej Marta: - Mój komputer jest na wykończeniu, działa na oparach. Ale już przestało mnie dziwić, że oczekuje się od nas pracy na własnym sprzęcie. Chociaż ostatnio, gdy koleżanka powiedziała, żebym przyniosła zszywacz do przedszkola, bo nie mamy, odmówiłam. To doposażanie własnego miejsca pracy musi się kiedyś skończyć.

Przed pandemią też nie było dobrze

Nauczycielki, z którymi rozmawiałam, uważają, że pandemia tylko uwypukliła problemy występujące w oświacie od lat.

Zacznijmy od pieniędzy. Nauczyciele przedszkolni pracują dłużej za to samo wynagrodzenie co szkolni - bo pensum w przedszkolu to 25 godzin, a w szkole 18 w tygodniu.

Przedszkola to tak zwane placówki nieferyjne, więc pracują cały rok - również latem. Ich pracowniczkom trudno wypominać, że mają "dwa miesiące wakacji". W przypadku szkół to zresztą także nieprawda.

Do tego wysokość ich dodatku za wychowawstwo całkowicie zależy do samorządu. W szkole jest lepiej. W 2019 roku rząd zdecydował, że nauczyciel-wychowawca dostanie za swoje dodatkowe obowiązki minimum 300 zł. Ale z szansy na skorzystanie z tego przepisu wykluczono około 60 tys. nauczycielek przedszkolnych.

Grażyna Ziółek, dyrektorka przedszkola nr 237 w Warszawie w rozmowie z "Głosem Nauczycielskim" komentowała wówczas tę decyzję tak: - Jeżeli ktoś po studiach będzie szukał pracy, to pójdzie raczej do szkoły niż do przedszkola, bo dostanie tam lepsze warunki i będzie traktowany jak nauczyciel, a nie jak "przedszkolanka".

"Lepsze", ale niekoniecznie dobre. Bo początkujący nauczyciel dostaje na rękę nieco ponad 2 tysiące złotych.

W efekcie duże miasta już dziś mają ogromny problem ze znalezieniem nauczycieli przedszkolnych. Rok temu głośno było o przedszkolu, które władze stołecznego Wilanowa urządziły w galerii handlowej. Stało puste przez kilka miesięcy, bo brakowało chętnych, by w nim pracować.

Obecnie - a przecież rok szkolny trwa w najlepsze - tylko na Mazowszu poszukiwanych jest około 120 nauczycieli przedszkolnych. Około 70 spośród nich brakuje w Warszawie.

Przedszkole to więcej niż zabawa

Opieka przedszkolna to wciąż dla Polski wielkie wyzwanie. Od trzech lat każda gmina ma obowiązek zapewnić miejsce w przedszkolu wszystkim zamieszkałym na jej terenie dzieciom w wieku od trzech do sześciu lat, które rodzice zgłoszą w postępowaniu rekrutacyjnym. Takie wymaganie nałożył na samorządy jeszcze rząd PO-PSL. Chodziło o upowszechnienie edukacji przedszkolnej, z którą był u nas problem. Jeszcze w 2011 r. w Europie było 14 regionów z niższym niż 65-procentowym udziałem czterolatków w edukacji przedszkolnej. Z tych 14 europejskich regionów aż 12 to polskie województwa.

Odsetek czterolatków w przedszkolach w 2011 roku
Odsetek czterolatków w przedszkolach w 2011 roku
Źródło: Eurostat

Dziś jest o niebo lepiej, ale nadal nie wszędzie. O ile w miastach z opieki przedszkolnej korzystało w 2018 roku już 93 procent dzieci, o tyle na wsiach tylko 79 procent.

Dlaczego to takie ważne, by dzieci chodziły do przedszkoli? Choć trudno w to uwierzyć, w Europie jedno na czworo dzieci poniżej szóstego roku życia jest zagrożone ubóstwem lub wykluczeniem społecznym. Z badań wynika, że przedszkola pozwalają zapobiec temu zjawisku. To dane Eurydice, agendy Komisji Europejskiej ds. edukacji. Właśnie z tego powodu strategia "Europa 2020" zakładała, że co najmniej 95 proc. Europejczyków w wieku czterech lat powinno uczestniczyć w edukacji przedszkolnej.

Wyniki międzynarodowych badań umiejętności wskazują, że dzieci po przedszkolu lepiej sobie radzą z czytaniem i matematyką. Wczesna edukacja może wpływać na zmniejszenie przyszłych wydatków publicznych na opiekę społeczną, zdrowotną, a nawet na wymiar sprawiedliwości.

Karolina, ta z Wrocławia, w publicznym przedszkolu pracuje od ośmiu lat. I nie kryje rozgoryczenia. - Przedszkole jest często postrzegane jako miejsce, gdzie dzieci się tylko bawią. Laikowi łatwo przeoczyć, że ta zabawa ma elementy edukacyjne. Na przykład, że śpiewając piosenki, uczymy się liczyć. Rodzic może pomyśleć: "wielka mi matematyka". Ale dla trzylatka śpiewanie i pokazywanie równocześnie na palcach liczb to jest już nauka. I tak zdobyta podwalina jest naprawdę ważna. To my wdrażamy dzieci do nauki słuchania, przygotowujemy je do życia w grupie, do szkoły. Myślę, że w pandemii wielu rodziców mogło się przekonać, jakie to trudne - dodaje nauczycielka.

Karolina zauważa, że to w przedszkolu dzieci się usamodzielniają. - Tymczasem coraz częściej zdarza się, że przychodzą do nas dzieci, które nie potrafią założyć butów czy trzylatki, które dopiero wymagają odpieluchowania - mówi nauczycielka. - Obserwujemy też wiele deficytów społecznych, emocjonalnych. Po pandemii takich dzieci może być więcej - dodaje.

Sylwia, właścicielka przedszkola: - Dzieci są przebodźcowane. Coraz częściej widzę maluchy, które właściwie nie mówią, gdy przychodzą do przedszkola. Nasza praca jeszcze nigdy nie była tak ważna.

Praca z emocjami dzieci

Obserwacje i doświadczenia nauczycielek potwierdza dr Iga Kazimierczyk, pedagożka z Fundacji Przestrzeń dla Edukacji, która sama kształci nauczycieli na Uniwersytecie Warszawskim. - To właśnie przedszkole przygotowuje do całej drogi edukacyjnej - podkreśla Kazimierczyk. Badaczka zwraca uwagę, że to przedszkole wspiera rozwój fizyczny, emocjonalny, społeczny i poznawczy. W przedszkolach dzieci uczą się funkcjonowania w grupie, komunikowania z innymi, pracy z osobami dorosłymi. Uczą się także, że pokonywanie trudności i własnych ograniczeń jest trudne, ale wykonalne. - Uczą się tego, że "nie wiem" jest początkiem zdobywania wiedzy - mówi Kazimierczyk. - Przeważającą częścią pracy nauczycielek i nauczycieli przedszkola jest coś, co ostatnio zaczęliśmy nazywać pracą emocjonalną. To pomoc w kryzysach, to mediacje rówieśnicze, kiedy dzieci przeżywają konflikt, a w młodszych grupach wsparcie emocjonalne w nowym doświadczeniu braku rodziców - wylicza.

Na zajęciach Igi Kazimierczyk studenci i studentki często z wielkim podziwem wypowiadają się o pracy przedszkoli, a większość z nich właśnie z tymi placówkami planuje związać swoją przyszłość. - Potem niestety przychodzi rzeczywistość niskich płac i wybór pomiędzy mniejszym a większym pensum - zauważa.

Anna ze Śląska uważa podobnie. Mimo to mówi, że ostatni raz czuła się "prawdziwą nauczycielką", gdy odbierała dyplom. To było kilkanaście lat temu. - Mogłabym uczyć w szkole, mam na to papier, jak właściwie my wszystkie - zastrzega. - Wybrałam pracę z maluchami, bo czułam, że to moje powołanie. Z zachwytem patrzę, jak pod moim okiem rozwijają się te dzieci. W przedszkolu jednak często się okazuje, że dla rodziców nie jestem nauczycielką, tylko opiekunką, taką tańszą nianią. Kim jestem dla kolejnych ministrów edukacji? Wolę się już nawet nie zastanawiać.

Imiona niektórych bohaterek na ich prośbę zostały zmienione.

Czytaj także: