On nie chciał zgodzić się na rozwód, ona obwiniała go o wypadek, w którym ucierpiał ich syn. To dlatego Tomasz J. miał zabić swą żonę Beatę J. i wysadzić kamienicę, żeby zatuszować zbrodnię. Zginęło 5 osób, ale J. może odpowiadać też za próbę zabójstwa kolejnych 27. Ponieważ podejrzany przebywa na obserwacji psychiatrycznej, jego proces nadal nie ruszył.
Był 4 marca 2018 roku, dochodziła godzina 8. Niektórzy mieszkańcy kamienicy przy 28 Czerwca 1956 roku spali, inni byli już na nogach. W jednym z mieszkań ujadał pies.
- To było inne szczekanie niż normalnie, gdy na przykład chce wyjść na dwór, gdy się cieszy. To było paniczne szczekanie - opowiadał mieszkaniec kamienicy Sebastian Kaczmarek.
Eksplozja
W innym mieszkaniu Marek Stanisławski nie spał. Niedawno wrócił z pracy. Siedział przed telewizorem. - Nagle usłyszałem wielki huk, coś dużego, ciężkiego mnie przygniotło. Zacząłem krzyczeć. Nawet nie pamiętam, co. Chciałem się ruszyć, ale nie mogłem. Usłyszałem krzyk żony i córeczki z sypialni - opowiada.
- Pełno kurzu, zaczęły się robić szpary w ścianach, widać było przez nie świat - opisuje z kolei Kaczmarek.
Stanisławski nie pamięta, jak wydostał się spod gruzów. Jak najszybciej chciał wejść do sypialni. Żona leżała na łóżku, tam gdzie widział ją po raz ostatni. Była przysypana gruzem. Kiedy ją odkopywał, jeszcze słyszał krzyk Zuzi. Chwilę później dziewczynka zamilkła.
Kaczmarek krzyknął do syna, żeby się szybko ubierał. Ruszyli w kierunku drzwi. Gdy wyszli na klatkę schodową, okazało się, że stoją nad przepaścią. - Wyglądało to jak po bombie, pełno gruzu, kurzu, świata nie było widać - opisuje.
Ludzie krzyczeli "ratunku", "pomocy". Ci, którzy byli w stanie, ruszali im z pomocą.
- Pomagałem sąsiadom obok, też z parteru. Wyciągaliśmy spod gruzów, z zasypanego kamieniami łóżeczka, ich maleńką córkę. Jak ją wyciągnęliśmy miałem wrażenie, że ta dziewczynka już nie żyje, była cała sina – relacjonował Krzysztof Śledź, mieszkaniec kamienicy.
Potrzebna była reanimacja, ale Zuzia przeżyła.
Na nagraniu z monitoringu, do którego dotarła TVN24, widać dokładnie, jak w jednej chwili część budynku obraca się w pył, a dookoła latają fragmenty konstrukcji.
Na ratunek
Kilka minut po wybuchu przed budynek zaczęły zjeżdżać wozy straży pożarnej. Pierwszy, drugi, za chwilę było ich 11, potem 24. Do tego karetki i radiowozy. - Już z pierwszych zgłoszeń wynikało, że sytuacja jest bardzo poważna - przyznaje Sławomir Brandt, rzecznik wielkopolskiej straży pożarnej.
Strażacy na miejscu zastali zawaloną lewą część kamienicy, gdzie runęły kondygnacje od pierwszego piętra aż po poddasze. Pomieszczenia na parterze zostały zagruzowane, wraz z terenem wokół budynku. W powietrzu unosiło się pełno pyłu. Zaparkowane w pobliżu samochody osobowe zostały uszkodzone.
- Z budynku o własnych siłach wychodzili poszkodowani, którym pomocy udzielały osoby postronne - podaje Brandt.
Wstępna przyjęta przyczyna wybuchu: rozszczelnienie instalacji gazowej.
Szybko sprowadzono specjalistyczną grupę poszukiwawczo-ratowniczą z psami. Mieli przeszukiwać gruzy. Szukać żywych i martwych.
Brandt: - Na wysokości pierwszego piętra strażacy, przy wykorzystaniu drabin, dotarli do uwięzionego pod gruzem mężczyzny, który wykazywał oznaki życia. Po kilku minutach ratownikom udało się mężczyznę wydostać i przekazać przybyłym na miejsce zespołom ratownictwa medycznego.
Wkrótce na miejsce dojechały grupy ratownicze z Łodzi i Warszawy, które pomagały m.in. po trzęsieniu ziemi na Haiti, a także szef straży. Młodzi strażacy ze szkoły aspirantów nie musieli przyjeżdżać.Przed kamienicę doszli pieszo, uczą się kilkaset metrów dalej.
Przed godziną 10 przed budynkiem stał już prezydent Poznania wraz ze swoim zastępcą. Raporty do premiera wysyłał minister spraw wewnętrznych i administracji.
Bilans tragedii był coraz bardziej przerażający. - Jedna osoba nie żyje, trzy osoby w stanie ciężkim, 15 osób z lżejszymi obrażeniami - podawał po godzinie 11 rzecznik wojewody wielkopolskiego.
Nie minęła godzina, a bilans wzrósł do trzech ofiar śmiertelnych i 22 rannych. Strażacy ręcznie przerzucali gruz i szukali kolejnych osób. Przed godziną 15 wyciągnęli czwartą ofiarę. Szukali dalej.
"Gdzie jest Beata?"
Miasto przekazało do akcji koparkę, Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne - autobus, w którym znaleźli schronienie mieszkańcy kamienicy.
Ci patrzyli i nie wierzyli. Jedna czwarta budynku zamieniła się w kupę gruzu. I tylko sprawdzali, kogo zabierają karetki. - Nie ma tu z nami takiej sąsiadki Beaty ani Daniela z przedostatniego piętra. To młode osoby, mają po 30 lat. Nic o nich nie wiemy - martwił się Śledź.
Wkrótce mieszkańców przewieziono do pobliskiego hotelu.
Ale przed budynkiem stali nie tylko oni. Wokół kamienicy zebrał się tłum gapiów. Niektórzy płakali, inni robili zdjęcia, nagrywali filmy i obserwowali akcję ratunkową.
Nie brakowało teorii spiskowych. Że to może przez tunel, który powstał w zeszłym roku. - Może źle go zbudowali - zastanawiał się jeden z mężczyzn. Kilka dni wcześniej pojawiły się uskoki, wybrzuszenia, a ze ścian ciekła woda.
W tłumie był też dyrektor gazowni. Podał, że 10 minut po zdarzeniu odcięto gaz. Przeszukano teren pod kątem jakichkolwiek wycieków, ale niczego nie stwierdzono. Poinformował, że budynek 19 lutego przeszedł rutynowy przegląd instalacji, który nie wykazał żadnej nieszczelności.
Szef straży podawał: na 18 mieszkań, zniszczeniu uległy cztery - były one zawalone. - Może runąć frontowa ściana budynku - zaznaczał.
W kościele trzęsły się żyrandole, poszła szyba
Wśród osób stojących przed zniszczoną kamienicą byli też uczestnicy mszy świętej w pobliskim kościele. - Nagle coś huknęło i wszystko zaczęło się trząść. Baliśmy się bardzo. Trzęsły się te ogromne żyrandole, w kościele przy witrażach wypadła szyba - mówiła jedna z kobiet.
Kiedy zobaczyła, co się dzieje, pobiegła do mieszkania i przyniosła poszkodowanym koce, które - jej zdaniem - mogły im się przydać. Nad ranem w Poznaniu temperatura spadła do -10 stopni Celsjusza.
Dzwony w kościele przestały bić. Do proboszcza z taką prośbą udali się strażacy - ich dźwięk mógł utrudniać pracę, a drgania - doprowadzić do tego, że runie kolejna ściana.
Ksiądz nie protestował, sam starał się pomóc. W sali katechetycznej serwował gorącą herbatę i podawał jedzenie uczestnikom akcji ratunkowej. Pomagali mu parafianie.
Wkrótce do kościoła zaczęły trafiać też dary dla poszkodowanych. - W pierwszej chwili zdziwiliśmy się, skąd tam było aż tyle rzeczy, byliśmy przekonani, że to jakiś magazyn. Okazało się, że po prostu już w pierwszym dniu był tak potężny odzew ludzi, którzy przynosili do parafii wszystko, co mieli. Ksiądz mówił, że do niczego nie musiał nikogo namawiać, ludzie sami się organizowali i przynosili to wszystko workami - mówił Sławomir Brandt, rzecznik wielkopolskiej straży pożarnej.
Zbiórkę dla poszkodowanych przeprowadził też Caritas. W pomoc mieszkańcom zniszczonej kamienicy włączyły się m.in. Szkoła Podstawowa nr 84 i Akademia Piłkarska Dębiec.
Tragiczny bilans
Gruzy przeczesywano przez półtorej doby. Pracowało 275 strażaków, w sumie 56 zastępów. Działania straży przy kamienicy zakończyły się w poniedziałek 5 marca 2018 r. o godz. 23.27. Wtedy poznaliśmy ostateczną liczbę ofiar: 21 osób, w tym troje dzieci, zostało poszkodowanych. W gruzach znaleziono ciała trzech kobiet i dwóch mężczyzn.
Ofiary śmiertelne to: emerytka; fotograf, który przyjeżdżał tu nocować tylko raz w miesiącu; Daniel i Beata, o których martwił się jeden z sąsiadów; i koleżanka tej ostatniej - w kamienicy była przypadkiem.
Ostatnią ofiarę strażacy znaleźli w poniedziałek rano.
Wcześniej z gruzów wyciągnięto żywego psa. Zabrano go do schroniska. Niestety po dwóch dniach padł.
Ranną trzyletnią Zuzię i jej rodziców odwiedził w poznańskim szpitalu goszczący w Wielkopolsce prezydent Andrzej Duda. Zdradził, że zostawił Zuzi "prezencik". To pluszowy miś. - Mam nadzieję, że jak dojdzie do siebie, będzie się nim cieszyła – powiedział. Prezydent podziękował strażakom i policjantom za udział w akcji ratowniczej.
Dziewczynka opuściła szpital 14 marca, 10 dni po wybuchu.
Najpierw było morderstwo
Tymczasem już 5 marca rusza śledztwo. Postępowanie dotyczy sprowadzenia zdarzenia zagrażającego życiu lub zdrowiu wielu osób albo mieniu w wielkich rozmiarach, mającego postać zawalenia się budowli, którego następstwem jest śmierć co najmniej pięciu osób.
Po południu do mediów dociera sensacyjna informacja: jedna z mieszkanek, Beata J., miała zostać zamordowana przez męża Tomasza J. Do zawalenia się kamienicy miało dojść po tym, jak mężczyzna, który zabił żonę, próbował popełnić samobójstwo i odkręcił kurki z gazem. Inna wersja zakładała, że mężczyzna wcale nie chciał się zabić. Zamierzał zatrzeć ślady i uciec, ale w ostatniej części plan się nie powiódł.
Wśród poszkodowanych w wybuchu ma być domniemany sprawca. Według nieoficjalnych informacji, do jakich docierają dziennikarze TVN24, mężczyzny w szpitalu pilnują policjanci. Jego stan lekarze określali jako krytyczny.
Miał poparzenia II i III stopnia na 50 procent powierzchni skóry: głowie, plecach, rękach. Poparzone miał również drogi oddechowe, a ponadto stłuczone płuco i złamane żebro. Ze względu na obrażenia został wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej.
Tomasz J. przeżył.
13 marca wybudzono go ze śpiączki. Nim mógł zostać przesłuchany, trzeba było wykonać badania toksykologiczne, musiał też być przebadany przez dwóch biegłych sądowych z zakresu psychiatrii.
27 marca został formalnie zatrzymany, kolejnego dnia usłyszał zarzuty. - Usłyszał zarzut zabójstwa żony, znieważenia jej zwłok i spowodowania częściowego zawalenia się budynku mieszkalnego na poznańskim Dębcu. Następstwem takiego działania był zgon czterech osób, 26 osób doznało ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, natomiast pozostałe osoby zostały narażone na niebezpieczeństwo dla życia i zdrowia - przekazywała Magdalena Mazur-Prus, ówczesna rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
Tomasz J. nie przyznał się do winy i odmówił składania wyjaśnień.
Za zarzucane przestępstwa grozi mu kara więzienia nie krótsza niż osiem lat, kara 25 lat więzienia lub dożywocie.
Małżeński konflikt
Mężczyzna jeszcze w 2017 r. mieszkał w tej kamienicy, od roku pracował jednak w Anglii. Ofiarą jest jego żona Beata J. Kobieta w tej samej kamienicy na parterze miała salon kosmetyczny. Para miała kilkunastoletniego syna. Według doniesień medialnych, kłócili się. Tomasz J. bywał agresywny wobec żony. Beata J. podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia, jak twierdząż media, zażądała rozwodu. Niedługo potem, 1 stycznia 2018 r., Tomasz J. miał wypadek, w którym bardzo poważnie ucierpiał ich nastoletni syn.
Chłopiec musiał przejść serię operacji.
Jak donoszą media, Beata J. zarzucała mężowi, że celowo doprowadził do wypadku, z zemsty, z niezgody na rozstanie. Nie złożyła w tej sprawie doniesienia.
Pod koniec 2018 r. prokuratura uznała, że poza zabójstwem, znieważeniem zwłok i spowodowaniem częściowego zawalenia budynku mieszkalnego, Tomasz J. odpowie przed sądem też za spowodowanie wypadku drogowego. Zdaniem śledczych umyślnie naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu lądowym, w wyniku którego ciężkich obrażeń ciała doznał jego syn.
Co robił w kamienicy?
Po tamtym wypadku Beata J. zerwała kontakt z mężem. Nie wiadomo więc, jak to się stało, że w feralny weekend u niej był. Tym bardziej, że i jej miało nie być w mieszkaniu. Miała kupiony bilet na samolot i powinna być na jego pokładzie.
Tymczasem Tomasz J. niespodziewanie zjawił się w bloku przy ulicy 28 Czerwca w sobotę 3 marca 2018 r.
W kamienicy zginęła też przyjaciółka Beaty J. Pod jej nieobecność miała wyprowadzić i nakarmić psa. Przyszła rano do mieszkania. Mocowała się z drzwiami. O pomoc poprosiła męża, który czekał na nią w samochodzie. On przeżył. Ostatnie, co miał pamiętać: stali przed drzwiami, potem nastąpił wybuch.
Bratowa: nie dociera do mnie
Bratowa Tomasza J. nie mogła uwierzyć w to co się stało. - Wiem, że sytuacja była taka, że chcieli się rozejść. Do mnie nie dociera, że do takiego czegoś mogło dojść, że w ogóle jakikolwiek człowiek jest do czegoś takiego zdolny. O ile oczywiście to jest prawda - mówiła w "Uwadze!" TVN.
Sąsiedzi byli w szoku. - To była normalna rodzina - mówił Sebastian Kaczmarek. Nie słyszał krzyków, kłótni. Czasami prosili go, by pomógł coś wykończyć, bo kupili nowy kran lub lampa nie działała. O tym, że byli w separacji, nie wiedział. Jak dodał, on sam miał dobre relacje z Tomaszem J., choć wiele osób mówiło, że trudno z nim nawiązać kontakt.
- Był trudnym człowiekiem. Żonę znałem bardziej, zawsze odpowiedziała "dzień dobry", nieraz porozmawialiśmy na klatce. Żadnych oznak, że tam jest napięta sytuacja, nie było. On siedział w Anglii, a ona była tu na miejscu. Rodzina jak każda inna – mówił z kolei dziennikarzom "Uwagi!" TVN Krzysztof Śledź.
Łzy, szlochy w hotelu
Ci, którzy w wyniku katastrofy na poznańskim Dębcu stracili mieszkania, początkowo zostali ulokowani w hotelu. - Sytuacja na miejscu jest trudna - mówiła przed rokiem rzeczniczka poznańskiego Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie Lidia Leońska. Jedna z kobiet doznała takiego szoku, że nie była w stanie powiedzieć, jak się nazywa.
- Są łzy, szlochy, rozmiar tej tragedii jest bardzo trudny do udźwignięcia - tłumaczyła Leońska.
Kamienica, w której mieszkali została rozebrana.
Dziś jej mieszkańcy mają nowe mieszkania. I próbują zapomnieć o tym, co spotkało ich przed rokiem.
Wciąż czekają na proces tego, kto zgotował im tę tragedię.
Wkrótce akt oskarżenia
Śledztwo w sprawie wybuchu kamienicy na poznańskim Dębcu powoli dobiega końca. Zebrano już cały materiał dowodowy i wkrótce śledczy skierują akt oskarżenia przeciwko Tomaszowi J.
- Z uzyskanej opinii biegłego z dziedziny gazownictwa ustaliśmy, iż do wybuchu gazu doszło na skutek odkręcenia rurki gazowej doprowadzającej gaz do kuchenki gazowej. Było to celowe działanie. To potwierdza w pełni naszą wersję, iż celem podejrzanego było spowodowanie wybuchu, który miał zatrzeć ślady popełnionego przestępstwa. Sprawca musiał mieć pełną świadomość, że może doprowadzić to do wybuchu - mówił w styczniu 2019 r. Michał Smętkowski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.
Proces po obserwacji
Tomasz J. od połowy lutego miał przebywać na czterotygodniowej obserwacji psychiatrycznej.
- Ponieważ przeprowadzenie takiej obserwacji w Poznaniu byłoby możliwe najwcześniej w maju, znaleźliśmy biegłych z Krakowa, którzy podejmą się tego zadania. Podejrzany został już przewieziony do aresztu śledczego w Krakowie - przekazywał Smętkowski.
Tomasz J. wcześniej został przebadany przez biegłego z zakresu psychiatrii sądowej.
- Twierdzi, że nie pamięta całego przebiegu zdarzenia. Zostało przeprowadzone jednorazowe badanie sądowo-psychiatryczne. Biegli nie byli w stanie na podstawie tego badania wydać końcowej opinii, stąd decyzja o poddaniu obserwacji - tłumaczył Smętkowski.
Jeśli J. był poczytalny, to odpowie za wszystkie zarzucane mu czyny. - Jeśli byłby częściowo niepoczytalny, to z pewnością znajdzie to odzwierciedlenie w wymierzonej mu karze. W przypadku, gdyby biegły stwierdził całkowitą niepoczytalność i możliwość stwarzania zagrożenia dla innych, to prokuratura kieruje wniosek o leczenie w zamkniętym ośrodku. Pobyt jest bezterminowy - wyjaśniał Smętkowski.
Autor: Filip Czekała / Źródło: TVN 24 Poznań
Źródło zdjęcia głównego: TVN 24 Poznań