Prowadzał na smyczy lwy. Opiekował się tygrysami, lisami czy małym hipopotamem. Nie wyobraża sobie życia bez zwierząt, a poznański ogród zoologiczny bez niego nie byłby taki sam. Bo zoo to jego drugi dom. I choć to przede wszystkim jego praca, nawet na emeryturze, zwierzęta pozostaną jego pasją.
Środek zimy, na termometrze zaledwie kilka stopni, lekko pada deszcz. W zoo nie ma żadnych turystów. W końcu mamy środek tygodnia, a pogoda nie zachęca do spacerów. Ciszę przerywa jednak wesołe pogwizdywanie, słychać poruszenie wśród zwierząt w ogródku dziecięcym. Dobiega nas okrzyk. - Moje ulubione osiołki! Dzień dobry!
Już nie ma wątpliwości. To Marian Bątkiewicz. Legenda poznańskiego zoo.
Rozmowa to podstawa
Zna go niemal każde zwierzę w ogrodzie. Nic dziwnego, od niemal pół wieku to jego drugi dom. Najpierw w starym, teraz w nowym zoo. Przede wszystkim w dziale dydaktycznym, ale na swoim koncie ma niezliczone liczby oswojonych lwów, tygrysów czy lisów. A fotografuje wszystkie - słonie, wielbłądy, egzotyczne ptaki. Co w nich widzi? Jak mówi - to zamiłowanie od dziecka. Przychodził tu jako mały chłopiec i już wtedy marzył żeby tu pracować. - -Wszyscy pracownicy mnie znali, od zawsze spędzałem tu więcej czasu niż we własnym domu - mówi z uśmiechem. - Umiem ze zwierzętami znaleźć kontakt, rozmawiać z nimi, a to podstawa.
Lew bez kagańca
Historie, które przeżył ze swoimi zwierzętami mogłyby posłużyć za scenariusz do niejednego filmu. Najwięcej znaczą dla niego te, w których wystąpiła lwica Kama. - To było pierwsze zwierzę, które zacząłem oswajać do celów dydaktycznych - wspomina z uśmiechem. Pokazuje nam zdjęcia z przeźroczy, na których widać młodego, uśmiechniętego mężczyznę tulącego się do małego lwiątka. - Wtedy wychowywało się zwierzęta zupełnie inaczej - wspomina.
Rzeczywiście, na kolejnych zdjęciach widzimy jak lwiątko prowadzone jest na smyczy po ulicy, na kolejnym - leży spokojnie wśród dzieci, w przedszkolu. Wówczas, w latach 70. nie było to nic niezwykłego. Młody Marian jeździł z Kamą tramwajem na różnego rodzaju prelekcje, do przedszkoli czy do szkół. Jakie były reakcje przechodniów, pasażerów komunikacji miejskiej?
- Niektórzy mówili: "Jedzie z psem, ale nie założył kagańca". Ja się tylko uśmiechałem pod nosem. - Gdybyś ty, człowieku, wiedział co to za piesek, to byś z tego tramwaju dawno już wyskoczył - śmieje się. Było to tak nieprawdopodobne, nikt nie wierzył, że może to być dzikie zwierzę. Dziś sam przyznaje, że gdyby wyszedł z lwem na ulicę, byłaby to sensacja.
Przez pasję do pracy
Patrząc na to, jak on odnosi się do zwierząt, jak one reagują na jego obecność, nie ma żadnych wątpliwości, że ma z nimi wyjątkowo bliski kontakt. Nie tylko ze swoimi podopiecznymi, ale z mieszkańcami całego zoo. Kiedy tylko chwyta aparat w dłoń i próbuje zwierzętom zrobić zdjęcie, nieustannie do nich mówi. Efekt od razu jest widoczny - nie mają problemu z jego bliskością. Więcej - same się domagają jego uwagi. Widać to na wybiegu dla wielbłądów czy dla pand. Choć najbardziej jego obecności domagają się mieszkańcy ogródka dla dzieci - osiołki, kucyki czy nawet tutejszy kot, Behemot. - Te zwierzęta mnie poznają, przychodzą do mnie - uśmiecha się podając osiołkom kolejne przysmaki. - Jak widzicie, kontakt jest bardzo bliski. Oczywiście przez żołądek do serca - śmieje się.
Sam nie potrafi powiedzieć ile zdjęć w zoo już zrobił. Jak też sam twierdzi - nie ma to żadnego znaczenia. Najważniejsze, że czuje się dzięki nim szczęśliwy. Moja praca jest moją satysfakcją. Uwielbiam fotografować. To daje mi ogromną radość.
W tym roku powinien przejść na emeryturę. Po 44 latach pracy. Ale nie wyobraża sobie siedzenia w domu. Nadal chce tu zostać, kontynuować pracę. Skąd bierze na to siłę? Odpowiada na to pytanie bez wahania. - Jak jest pasja, to jest wigor - śmieje się. - Wtedy po prostu się chce.
Autor: Małgorzata Mielcarek, Adrian Tylczyński / Źródło: TVN 24 Poznań
Źródło zdjęcia głównego: TVN 24 / Archiwum prywatne