Rolnik spod Gdańska trafił w ręce przestępców i brutalnie go zamordowano. Były pracownik lombardu został znaleziony bez głowy. Dwie wyjątkowe zbrodnie, które pozornie nie są ze sobą powiązane. W ich tle pojawia się jeden człowiek. Przebywa na wolności. Bez przeszkód prowadzi biznes i korzysta z życia. Reportaż programu "Superwizjer", autorstwa Łukasza Rucińskiego, Macieja Dudy i Jakuba Stachowiaka.
W kwietniu 2014 roku na śluzie przelewowej w okolicach Mielnika w Czechach znaleziono ciało z odciętą głową, rozprutym brzuchem i przerwanym kręgosłupem. Czeska policja nie miała wątpliwości - doszło do brutalnego morderstwa. Zwłoki zidentyfikowano jako Marcina Balę, który ostatni raz widziany był 15 lipca 2013 roku w Gdańsku.
Czeskie i polskie służby wspólnie musiały wyjaśnić tę zbrodnię, ale współpraca od początku nie przebiegała tak, jak powinna.
"Wiódł swoje podziemne życie"
- Zadzwoniłem do Czechów i powiedzieli, że dostali odmowę współpracy od prokuratury gdańskiej. I nagle okazuje się, że wszystko zostaje umorzone, że nikt się tym nie zajmuje i wszystko zostaje spieprzone - nie kryje oburzenia Maciej Bala, brat zamordowanego Marcina. Postanowił pojechać do Czech i odtworzyć kilka ostatnich miesięcy życia młodszego brata. Odwiedził miejsce, w którym znaleziono ciało. To miejsce, które zna z dzieciństwa, ponieważ tutaj pracował ojciec Marcina i Macieja. - Na tej śluzie cztery lata temu znaleziono zwłoki mojego brata. Bez głowy, na środkowym przęśle zatrzymały się zwłoki. Rzeka była przeszukiwana w poszukiwaniu głowy, ale nie znaleziono jej - opowiada dziennikarzom "Superwizjera" Maciej Bala.
- Mój brat skończył studia. Jego ostatnia praca - taka, którą ciągnął około ośmiu lat- to była praca w lombardzie. Miał 42 lata, jak został zamordowany. Miał swój świat i wiódł swoje życie podziemne. Lubił dziewczyny i lubił hazard - przyznaje Maciej Bala. Młodszy z braci pracował w lombardzie oddalonym o kilkaset metrów od gdańskiej starówki. Jego właścicielem jest Andrzej K. W lipcu 2013 roku, kiedy K. był na urlopie, Marcin Bala okradł szefa i zniknął z pieniędzmi. - Spakował po prostu pieniądze oraz zastawy, zamknął lombard i wyszedł. I ślad się urwał. Z akt wynika, że ukradł ponad milion sto tysięcy złotych - relacjonuje Maciej Bala. Właściciel lombardu zgłosił kradzież na policję. Zeznał, że na służbowym laptopie był plan ucieczki Marcina Bali.
"Ja nic nie wiem o tym człowieku"
Brat zamordowanego wspomina: - Uciekł do Czech. Marcin był zakochany w Czechach. Przeglądał miejsca wynajmu mieszkań w Czechach. W laptopie były podróże do Czech, trasy dojazdu. Maciej Bala postanowił znaleźć w tym kraju osoby, które miały kontakt z jego młodszym bratem. Ostatnio dzwoniła do niego czeska prostytutka Monika M. o pseudonimie Andrea.
Perta S., właścicielka mieszkania wynajmowanego przez Marcina Balę, miała dla jego brata radę. - Dwa razy dostałam od niego pieniądze. Przyjeżdżał tutaj pod blok. Nie jeździł autem, tylko na rowerze. Popytajcie o niego w Mielniku, to małe miasteczko - stwierdziła. Maciej Bala odwiedził kasyno, kantor i bary w Mielniku. W tym małym turystycznym miasteczku, gdzie zamordowany mieszkał przed śmiercią, nikt go nie rozpoznał. Kilka miesięcy po tym, jak Marcin Bala okradł właściciela lombardu i uciekł do Czech, Andrzej K. razem ze swoją prawą ręką Tomaszem O. i jeszcze jednym znajomym, wyjechali na weekend w okolice Mielnika. Spali w apartamentach oddalonych o pięć kilometrów od miejsca znalezienia zwłok. Nie wiadomo, czy szef lombardu ze swoimi współpracownikiem szukali Marcina Bali. Maciej Bala postanowił o to spytać Tomasza O., prawą rękę Andrzeja K. Policja podejrzewała go o udział w morderstwie. Tomasz O. tak odpowiada na pytania o sprawę zabójstwa Bali: - No k***a, ja nic nie wiem o tym człowieku. Ja byłem raz w Czechach, ale to ja byłem... W Czechach to wiesz kiedy ja byłem? K***a, jeszcze chyba przed śmiercią Marcina parę miesięcy. Co najmniej parę miesięcy. Przecież to wszystko policja ma w zeznaniach.
"Byłem nawet u jasnowidza"
Dziennikarzom "Superwizjera" udało się dotrzeć do zarejestrowanych przesłuchań Tomasza O. i Andrzeja K. Tomasz O. zeznał, że w 2014 roku był w Mielniku w Czechach na świecie wina. Natomiast Andrzej K. utrzymywał, że nie szukał pracownika, który ukradł mu milion złotych, ale też wyjechał do Czech na święto wina. - Byłem na policji, byłem u jego rodziny (Macieja Bali - przyp. red.), byłem nawet u jasnowidza, ale to nic nie dało. Panie, ja nie będę poświęcał życia na szukanie jakiegoś gamonia, co mnie okradł - mówił podczas przesłuchania Andrzej K. Kilka miesięcy po wizycie w Mielniku Tomasz O. znowu wyjeżdża, w marcu 2014 roku. Jego telefon loguje się na granicy polsko-niemieckiej i znika. W aktach sprawy znajdujemy fragment analizy logowań i połączeń telefonicznych Tomasza O. Biegli stwierdzili, że jego wyjazd z Polski zbiega się z prawdopodobnym czasem śmierci Marcina Bali. Kolejne logowanie następuje już w Polsce, kilka dni później. Gdzie w tym czasie przebywał Tomasz O.? On sam podczas przesłuchania nie był w stanie odpowiedzieć jasno na to pytanie. A śledczym do dziś nie udało się tego ustalić. W czasie, kiedy Tomasz O. wyjechał, Andrzej K. był na urlopie. W przybliżonym czasie śmierci Marcina Bali był na nartach we Włoszech ze znajomymi. - W 2014 roku byłem w Pinzolo. Generalnie, proszę pani, było 60 osób, taka drużynka. Jak pani chce, to wymienię wszystkich po kolei - mówił podczas przesłuchania właściciel lombardu. Polska prokuratura nie postawiła nikomu zarzutów i umorzyła śledztwo w sprawie zabójstwa Marcina Bali. Udział właściciela lombardu i jego znajomych został zignorowany. Nikt nie zweryfikował tego, co dokładnie robili w Czechach. Sprawę umorzyli również Czesi.
"Pewne czynności były wstrzymywane"
Jak wyglądała współpraca między polskim a czeskim wymiarem sprawiedliwości? 7 lipca 2014 roku Czesi poprosili Polskę o pomoc prawną. Czekali pół roku na odpowiedź z polskiej prokuratury. Zwrócili uwagę polskim śledczym, że nikt im nawet nie odpisał. Jak wyjaśnia gdańska prokuratura, strona czeska poprosiła o wykonanie poszczególnych czynności. - Przede wszystkim interesowały ich dane telekomunikacyjne, z określonego numeru telefonu. Przystąpiono między innymi do przesłuchań świadków, ale te zostały wstrzymane przez stronę czeską, która stwierdziła, że nie chce na tym etapie przesłuchiwania świadków. Chodzi im o tak zwane czynności dyskretne - opowiada prokurator Grażyna Wawryniuk, rzecznik prasowa Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. Numery rejestracyjne osób podejrzewanych o udział w zbrodni trafiły do Czechów, kiedy nie było już zapisów z monitoringów. Natomiast polska policja pod nadzorem prokuratury domagała się od Czechów w maju 2015 roku udostępnienia materiałów ze śledztwa w sprawie śmierci Bali, na co ci się nie zgodzili.
Rok po śmierci pracownika lombardu instytucje z Polski i Czech wymieniały się pismami. Funkcjonariusze z Czech przyjechali na kluczowe przesłuchania Andrzeja K. i Tomasza O. dopiero w sierpniu 2015 roku, prawie półtora roku po odnalezieniu ciała Marcina Bali. Gdańscy śledczy przekonywali, że "pewne czynności były wstrzymywane przez stronę czeską". Czeska policja nie chce komentować współpracy w sprawie śledztwa dotyczącego zabójstwa Marcina Bali. Rzecznik tamtejszej policji też zapewnia, że z ich strony nie doszło do zaniedbania.
"Zaczął pić, bo był sam"
Śmierć Marcina Bali to niejedyna sprawa morderstwa, w której pojawia się Andrzej K.
Przez kilka tygodni dziennikarze "Superwizjera" obserwowali Andrzeja K., który codziennie przyjeżdża na zamknięcie lombardu i żyje, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Po śmierci Bali nadal udzielał pożyczek po zastaw majątku. Jednym z jego klientów miał być Zbigniew Orczyk, brutalnie zamordowany rolnik, odnaleziony 10 km od swojego domu.
- Do 40. roku życia on nie pił w ogóle. Był bardzo dobry, pracowity. Rodzice mu chyba w 1987 przepisali gospodarkę, ale jak rodzice umarli, to on się załamał. Zaczął pić, bo był sam - opowiada dziennikarzom "Superwizjera" siostra Orczyka. 57-letni rolnik mieszkał samotnie we wsi Kaczki koło Gdańska. Zaginął w sierpniu 2014 roku. Półtora roku później jego ciało odnaleziono 10 km od domu. Orczyk praktycznie nie opuszczał miejsca zamieszkania. Wszyscy we wsi wiedzieli, że ma około 10 hektarów ziemi, którą odrolnił i zamierzał sprzedać jako działki budowlane.
Majątku Orczyka użyto jako zabezpieczenia fikcyjnej pożyczki. Śledczym udało się ustalić, że na pięć dni przed zaginięciem rolnika, do notariusza w Gdańsku przyszło kilku mężczyzn, w tym Andrzej K., a także Michał S. - człowiek, który wskazał właścicielowi lombardu Orczyka i Tadeusz M., który podawał się za Zbigniewa Orczyka, posługując się podrobionym dowodem osobistym. Ten ostatni podpisał w imieniu rolnika umowę na pożyczkę na 400 tys. zł od Andrzeja K. Zabezpieczenie miała być ziemia i dom, które były warte warte milion złotych.
Później Zbigniew Orczyk zostaje porwany i zamordowany.
"Nagle się zmienił właściciel nieruchomości"
Dziennikarze stawili się u tego samego notariusza, u którego zjawili się kiedyś właściciel lombardu i osoba podająca się za Orczyka. - Nie mogę żadnych informacji na ten temat udzielić - krótko odpowiedział notariusz na pytania reporterów. Urzędnik sporządził notarialną umowę pożyczki, a kiedy dochodziło do rzekomego przekazania pieniędzy przez Andrzeja K. podstawionemu Orczykowi, wyszedł i - jak zeznał - samego przekazania pieniędzy nie widział. Po podpisaniu umowy pożyczki i chwilę po zaginięciu Zbigniewa Orczyka, Andrzej K. stał się właścicielem majątku rolnika.
Sprawa nie wyszłaby na jaw, gdyby nie Alicja S. - kilkanaście lat młodsza od Orczyka kobieta, która również zainteresowała się jego majątkiem. Po tym, gdy mężczyzna zniknął, bardzo zaangażowała się w poszukiwania. Pomimo chęci osobistego zysku, sporo wniosła do sprawy, bo wskazała domniemanego zabójcę. - Zbyszek chciał iść na policję, ogólnie, przez Michała (S.), bo on go nachodził. Nagle się zmienił właściciel nieruchomości, więc od razu zadzwoniłam na komisariat, że coś jest nie tak, bo nie znam (Andrzeja) K. Do (Michała) S. by nie doszli, gdyby nie ja, no bo nigdzie tam nie widniał, a był tylko K. - mówi dziennikarzom "Superwizjera" Alicja S.
"To było brutalne morderstwo"
Sprawa zabójstwa Zbigniewa Orczyka trafiła w końcu do sądu. Michał S. miał zarobić na sprawie Orczyka 140 tys. zł i to właśnie on z opłaconym wspólnikiem mieli pobić rolnika, a nieprzytomnego - złożyć do grobu, przysypać wapnem i pogrzebać żywcem. Andrzejowi K. za przejęcie ziemi Zbigniewa Orczyka grozi do 10 lat więzienia. Ale i przy tej sprawie nabieramy podobnych wątpliwości, jak w przypadku morderstwa Marcina Bali. Prokuratura nie postawiła właścicielowi lombardu zarzutu zlecenia zabójstwa. Ten wątek umorzono. Michał S. najpierw przyznał się do zamordowania Orczyka i wskazał miejsce ukrycia zwłok. Zeznawał, że to Andrzej K. zlecił mu zabójstwo rolnika. Potem wycofał te zeznania, bo chciał oddalić od siebie podejrzenia. Prokuratura uznała, że zeznania Michała S. są niewiarygodne, bo ten często zmieniał wersje. Andrzej K. był tymczasowo aresztowany, ale wyszedł na wolność. Ze sprawy przejęcia ziemi wychodzi obronną ręką. W centrum Gdańska dalej prowadzi swój biznes. Sprawa śmierci Marcina Bali nie daje spokoju jego bratu. Sprawców zabójstwa nazywa "zwyrodnialcami". Twierdzi, że procedura po stronie wymiaru sprawiedliwości "powoduje to, że wszystko umiera".
- To było morderstwo i to brutalne. To nie jest słabe określenie. (...) Przedłużenie o pół roku dało niesamowity czas im. Teraz każdy może powiedzieć: ja nie wiem, gdzie wtedy byłem - mówi rozżalony.
Nikt nie jest podejrzany o zlecenie zabójstwa Zbigniewa Orczyka i Marcina Bali.
Autor: PTD//rzw / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24