W Polsce to była noc z soboty na niedzielę, początek sierpnia. Walka MMA na gali UFC w Las Vegas, najważniejszej federacji w tej dyscyplinie. MMA, czyli splecenie technik walki z różnych dziedzin, od boksu przez jiu-jitsu po zapasy.
Mateusz Rębecki i Szkot Chris Duncan stoczyli wojnę na wyniszczenie. Dosłownie. Kopnięcia kolanem w głowę, ciosy rękami i nogami, także łokciami. Trzy rundy po pięć minut brutalnego okładania się. Rębecki schodził do szatni ostatkiem sił. Ledwo trzymał się na nogach, wyraźnie się chwiał. Na prawe oko nie widział, tak potężna była opuchlizna. Do tego znad oka straszyło trzycentymetrowe rozcięcie, z którego sączyła się krew.
Sport? Nie, to wyglądało, jakby jego głowa pechowo trafiła pod obróbkę jakiejś maszyny rolniczej.
Polak przegrał z faworytem na punkty, decyzją sędziów, ale zebrał bardzo pochlebne recenzje. Poszedł na żywioł, walczył do końca, a takich cenią. Jego pojedynek uznano za walkę wieczoru, stąd do jego kieszeni wpadła premia w postaci 50 tysięcy dolarów. Tak nagradza federacja.
Karetka i do szpitala
Pieniądze pieniędzmi, ale co ze zdrowiem Rębeckiego?
- To wyglądało źle podczas samej walki i od razu po. Natomiast już w szpitalu było w miarę w porządku. Obawiałem się też o to, co będzie następnego dnia, ale i wtedy okazało się, że nie było tragedii - mówi Piotr Bagiński, trener polskiego zawodnika.