22-letni opiekun grupy, która w poniedziałek utknęła w okolicach Bukowego Berda w Bieszczadach, usłyszał zarzut narażenia podopiecznych na niebezpieczeństwo utraty życia i zdrowia. Ratownicy GOPR, którzy przez siedem godzin sprowadzali dziesięcioro uczestników wyprawy, mówią o "całkowitym braku wyobraźni organizatora". Ten odpowiada: - To nie była wycieczka szkolna, grupa zachowała się dojrzale. Moi ludzie podjęli taką decyzję, jak należy.
22-letni opiekun grupy usłyszał zarzut we wtorek po południu. - Mężczyzna został przesłuchany, policjanci zwrócili się z wnioskiem do prokuratora o objęcie podejrzanego dozorem policji - powiedział rzecznik podkarpackiej policji Paweł Międlar. Dodał, że "policjanci z Ustrzyk Dolnych ustalają przebieg wydarzeń, jakie rozegrały się w ostatnich dniach w Bieszczadach".
Do wrocławskich komisariatów nie wpłynęły do tej pory zawiadomienia od rodziców dzieci o popełnieniu przestępstwa przez organizatora. - Do żadnego wrocławskiego komisariatu nie zgłosili się rodzice dzieci z wyprawy. Nikt nie złożył zawiadomienia - zapewnił Międlar.
Brak wyobraźni, czy prawdziwy survival?
Przypomnijmy, że w poniedziałek ratownicy bieszczadzkiego GOPR otrzymali sygnał, że grupa 10 uczestników survivalowego biwaku organizowanego przez Szkołę Przetrwania i Przygody SAS we Wrocławiu utknęła w okolicach Bukowego Berda. - Ratownicy GOPR-u, wspierani przez funkcjonariuszy Straży Granicznej i policjantów, prowadzili akcję, w której stawką było życie tych młodych ludzi. Dziewięciu chłopaków i kobieta wezwali pomoc w poniedziałek rano. Byli w górach, nie byli w stanie samodzielnie wrócić - relacjonował Międlar.
Akcja zakończyła się po ponad siedmiu godzinach. Jeden z uczestników wyprawy - 16-latek - trafił do szpitala, pozostali nie wymagali lekarskiej pomocy. We wtorek wszyscy opuścili Bieszczady. Według wstępnych szacunków naczelnika grupy bieszczadzkiej GOPR, działania jego podpiecznych mogły kosztował ok. 30-35 tys. zł. Ratownicy mówią też o całkowitym braku wyobraźni organizatorów.
- Uczestnicy biwaku mieli w większości dobry sprzęt, jednak to był ewidentny brak doświadczenia. Ja nigdy nie rozbiłbym namiotu w takim miejscu i myślę, że żadna z doświadczonych osób, które chodzą po górach, by tego nie zrobiła - podkreśla Jarosław Makutynowicz, jeden z GOPR-owców, którzy uczestniczyli w akcji . Jako dodaje, kiedy on i jego koledzy dotarli do obozu uczestników wyprawy, zobaczyli, że wiele namiotów jest porozrywanych przez wiatr. - Większość osób miała pozdejmowane buty, które były zamarznięte - opisuje.
"To nie była szkolna wycieczka"
Właściciel Szkoły Przetrwania i Przygody SAS we Wrocławiu Bogdan Tymoszyk kategorycznie odpiera te zarzuty.
Jak tłumaczy, wezwanie ratowników GOPR było przykładem odpowiedzialności uczestników wyprawy oraz ich opiekuna i jedyną właściwą reakcją na zmieniające się warunki pogodowe. - One są w stanie zaskoczyć nawet osobę najbardziej doświadczoną. Wiem, że moi ludzie podjęli decyzję taką, jaką należało podjąć - zaznacza Tymoszyk w rozmowie z TVN24.
Właściciel szkoły przypomina też, że jego pracownicy mają ogromne doświadczenie w organizacji takich survivalowych wypraw. Tym razem także wszystko przebiegało według nakreślonego wcześniej scenariusza. - To nie była wycieczka szkolna. Uczestnicy tego wyjazdu byli bardzo dobrze osprzętowani. Kontakt z GOPR-em świadczy o dojrzałości tej grupy - powtarza właściciel. Jak zaznacza, jego podopieczni przyjeżdżali w to miejsce od pięciu lat, o czym zawsze wiedział naczelnik GOPR. - Nie chcę wchodzić z nim w polemikę. Dziękuję mu za sprawną akcję - dodaje Tymoszyk.
W poniedziałek w Bieszczadach powyżej górnej granicy lasu leżało średnio pół metra śniegu. Było siedem stopni mrozu, a prędkość wiatru dochodziła do 70 km/godz. W górnych partiach Bieszczad obowiązuje drugi stopień zagrożenia lawinowego.
Autor: ŁOs//gak / Źródło: PAP, TVN24, tvn24.pl