Wróblewski o tekście: To był błąd, ale czy zwolnienie nas nie było gestem politycznym?

Tomasz Wróblewski opowiada o kulisach powstania tekstu
Tomasz Wróblewski opowiada o kulisach powstania tekstu
Źródło: tvn24

- To był błąd, uznaję go - przyznaje Tomasz Wróblewski mówiąc o opublikowaniu artykułu "Trotyl na tupolewie". Były naczelny "Rzeczpospolitej" w ponad 20-minutowym nagraniu opowiada o okolicznościach powstania tekstu, ale i pyta: czy w zwolnieniach dziennikarzy chodziło o naprawienie wpadki, o zadośćuczynienie dla czytelników czy o gest polityczny?

W ubiegłym tygodniu "Rzeczpospolita" napisała, że na wraku samolotu Tu-154M w Smoleńsku prokuratorzy znaleźli ślady trotylu i nitrogliceryny. Prokuratura wojskowa zaprzeczyła, że są takie ustalenia i wskazała, że znalezione ślady mogą oznaczać obecność substancji wysokoenergetycznych, m.in. materiałów wybuchowych, ale trzeba poczekać na ekspertyzy biegłych.

W związku z publikacją Rada Nadzorcza Presspubliki, wydawcy "Rzeczpospolitej", rekomendowała w poniedziałek zarządowi odwołanie red. naczelnego "Rz" Tomasza Wróblewskiego, jego z-cy Bartosza Marczuka, szefa działu krajowego Mariusza Staniszewskiego oraz red. Cezarego Gmyza.

Tego samego dnia wszystkie te osoby zostały zwolnione przez prezesa wydawnictwa i jego właściciela Grzegorza Hajdarowicza. W oświadczenu napisano:

"Rada Nadzorcza oraz właściciel wydawnictwa Grzegorz Hajdarowicz po przeprowadzonym postępowaniu uznają, że dziennikarze związani z publikacją nie mieli podstaw do stwierdzenia, iż we wraku tupolewa znaleziono ślady trotylu i nitrogliceryny. Tekst uznajemy za nierzetelny i níenależycie udokumentowany".

Początek historii

Wróblewski w nagraniu opowiada, w jaki sposób powstawał tekst, rozpoczynając od dnia, kiedy redakcja miała zdobyć informacje ws. trotylu.

- Informacje o ustaleniach prokuratorów w Smoleńsku mieliśmy tydzień przed publikacją (30 października - red). Czarek Gmyz kontaktował się ze swoimi źródłami w prokuraturze. To ten sam autor, który przyniósł nam wcześniej informację o aferze hazardowej, ostatnio pisał o wpadce MSZ z PIT-ami wysyłanymi do białoruskich opozycjonistów. Ten sam autor zapewniał teraz, że te źródła też są w pełni wiarygodne. To nie był początkujący autor - podkreśla.

Dalej były redaktor naczelny "Rz" mówi, że mimo, że redakcja znała "nie tylko Czarka i najważniejsze nazwiska osób, z którymi rozmawiał", trzeba było dalej pracować nad weryfikacją informacji.

- Prawdą jest oczywiście, że nie mieliśmy ekspertyz, nie mieliśmy w ręku żadnych dokumentów i też dlatego nie wyobrażałem sobie publikacji tekstu w momencie, kiedy Czarek z nim się pojawił - tłumaczy.

Wiceprezes wydawnictwa poinformowany

Tekst był gotowy 29 października. Wróblewski opowiada, że przed publikacją zadzwonił do Prokuratura Generalnego. - Słysząc o czym mamy rozmawiać, zgodził się natychmiast spotkać. Pół godziny, siedzę już w gabinecie prokuratora - opowiada.

Tłumaczy, że podczas tego spotkania chciał osiągnąć dwie rzeczy - czy prokurator jest faktycznie w posiadaniu odczytów, które wskazują na jakieś ślady materiałów wybuchowych oraz czy faktycznie doszło do spotkania w cztery oczy z premierem w tej sprawie.

- Przed wyjściem z budynku "Rzeczpospolitej" jeszcze zszedłem do wiceprezesa (wydawnictwa) Jana Godłowskiego na drugim piętrze. Chciałem, żeby nikt z kierownictwa broń Boże nie został nagle zaskoczony informacją, że jakieś telefony z miasta w tej sprawie się nie pojawiły, że w ogóle zajmujemy się takim tematem. Wymieniliśmy dwa zdania, że zbiega się to fatalnie w czasie z samobójstwem mechanika pokładowego, który mówił o pułapie 50 m. Godłowski powiedział, że prezes Hajdarowicz jest w Barcelonie, ale poinformuje go o sprawie - mówił Wróblewski.

"Wydawca wyraził zgodę na publikację tekstu"

"Wydawca wyraził zgodę na publikację tekstu"

"Seremet zdenerwowany, chował twarz w rękach"

Były redaktor naczelny wspomina, że na spotkaniu z Seremetem widział, że prokurator generalny był zdenerwowany.

- Co jakiś czas nerwowo chował twarz w rękach, poprawiał okulary - opowiada.

Dodaje, że na samym początku spotkania poinformował prokuratora, że "Rz" ma informacje o śladach materiałów wybuchowych na wraku i, że takie odczyty miały ponoć zostać przywiezione przez polskich prokuratorów ze Smoleńska.

- Powiedziałem, że przyszedłem tak naprawdę sprawdzić, czy istnieje taki temat. Oczywiście zapewniłem, że zdaję sobie sprawę z rangi tej informacji, ale wewnętrznie przekonany byłem, że to jest jakaś bzdura i, że zaraz usłyszę, że nie ma śladów trotylu, nitrogliceryny, jakichkolwiek ładunków wybuchowych - kontynuuje.

I dodaje: - (Usłyszałem) Tak, mamy taką informację od kilkunastu dni, wiemy o wysokoenergetycznych cząsteczkach, które mogą wchodzić w skład materiałów wybuchowych.

Seremet potwierdza źródło

Jak relacjonuje były naczelny "Rz", wtedy Seremet miał powiedzieć, że wolałby, by tych informacji nie publikować, ale dodał, że o wszystkim informował premiera osobiście, a prokuratura nie jest jeszcze w stanie stwierdzić, jakiego pochodzenia były te cząsteczki.

- Trochę jakby głośno myśląc mówił, że to może pozostałości z wojny, może coś w transporcie na lotnisku, że trzeba poczekać na dodatkowe ekspertyzy, m.in. próbek ziemi z okolicy wraku. Przyznał, że może to potrwać szereg miesięcy - dodaje.

Wróblewski podkreśla, że ani razu w czasie rozmowy Seremet nie zasugerował, że te cząsteczki mogą wskazywać na inne pochodzenie niż materiał wybuchowy - perfumy czy namiot PCV, o czym na swojej konferencji mówili wojskowi prokuratorzy.

- Dodał coś, co potem było dla mnie bardzo istotne, powiedział: "wiedzieliśmy, że ta informacja prędzej czy później wycieknie". Tutaj raptem spojrzał na mnie bardziej badawczo i mówi: "wiedzieliśmy, że część prokuratorów postanowiła szybko pochwalić się odkryciami". Przemilczałem to. Seremet nie odpuszczał i mówi: "bo to z prokuratury wyszło, prawda?" - opowiada.

I dodaje, że właśnie wtedy uznał, że prokurator Seremet potwierdził, że prokuratorzy, którzy mieli być źródłem Gmyza, "puszczali informacje do prasy".

Do słów Tomasza Wróblewskiego odniósł się prokurator Andrzej Seremet. W komunikacie wydanym po południu czytamy: "W związku z oświadczeniem Pana Tomasza Wróblewskiego, byłego Redaktora Naczelnego dziennika "Rzeczpospolita", dotyczącego jego spotkania w dniu 29 listopada br. z Prokuratorem Generalnym Andrzejem Seremetem, w którym stwierdza, że "Ani razu (Seremet) nie zasugerował, że te cząsteczki mogą wskazywać na inne pochodzenie, niż materiał wybuchowy" - Prokurator Generalny Andrzej Seremet oświadcza, że: "W trakcie rozmowy z Panem Tomaszem Wróblewskim, prowadzonej w obecności Rzecznika Prasowego Prokuratury Generalnej Mateusza Martyniuka podkreśliłem wyraźnie, że pochodzenie cząstek wysokoenergetycznych zabezpieczonych podczas badań wraku samolotu Tu-154 M może być przeróżne" - pisze prokurator.

Przyznanie się do błędu

Były naczelny "Rz" dodał, że celem jego spotkania z Seremetem nie było wgłębianie się w szczegóły działania urządzeń wykrywających materiały wybuchowe - to było pracą "autora/autorów tekstów, którzy weryfikowali ten temat od tygodnia".

- Zaufanie do dziennikarzy w takiej kwestii, w takim temacie jest podstawą funkcjonowania redakcji - podkreśla i dodaje, że jego spotkanie było próbą stworzenia szybkiej ścieżki weryfikacji.

- Już teraz wiemy, że to było za mało. Zabrakło pracy zespołu przy takim dokładnym analizowaniu tych wysokoenergetycznych cząsteczek, że są równoznaczne z trotylem, gliceryną. To był błąd, ja go uznaję, dlatego też oddałem się do dyspozycji Rady Nadzorczej - przyznaje.

Źródła: trzej prokuratorzy, z dostępem do dokumentów

Dalej opowiada, że gdy wyszedł z budynku prokuratury i czekał na taksówkę widział, jak kolejno pojawiały się służbowe samochody, z których wysiadali prokuratorzy i wbiegali do budynku.

- Wróciłem do "Rzepy". Najpierw poszedłem do prezesa Godłowskiego, żeby opowiedzieć o spotkaniu. Godłowski był już po rozmowie z Hajdarowiczem - powiedział, że teraz wszyscy razem powinniśmy porozmawiać. Dodał, że prezes postanowił wrócić wcześniej z Barcelony, żeby być na miejscu w czasie publikacji. Połączyliśmy się Skypem, zrelacjonowałem spotkanie i powiedziałem wtedy, że źródłem Gmyza są prokuratorzy. Doprecyzowałem nieco, że chodzi o trzech prokuratorów, opisałem kim są w strukturze, dodałem, że jedna osoba jest spoza prokuratury, ale wszyscy mieli dostęp do dokumentów - wyjaśnia okoliczności powstawania artykułu.

Zaznacza, że podczas rozmowy nie padło żadne nazwisko informatora. Wróblewski, jak mówi, otrzymał wtedy jednoznaczne przyzwolenie na publikację. Po rozmowie z prezesami pobiegł do redakcji, gdzie zebrał zespół, który miał dopracować szczegóły tekstu.

"Tak, to był trotyl"

- Cały czas jednak nie dawało nam spokoju w redakcji, co tak naprawdę wykryły te czujniki w Smoleńsku, jaki to był rodzaj materiału wybuchowego. W pierwszej wersji tekstu pojawił się trotyl C4 - coś, co nie istnieje. Czarek nie potrafił tego wyjaśnić - opowiada Wróblewski.

Dlatego Gmyzowi polecono sprawdzenie i doprecyzowanie tej kwestii.

- Wciąż trwało spotkanie prokuratorów, jego informator mógł - jak twierdził - spotkać się dopiero po 20.30. Siedział na naradzie, która zaczęła się zaraz po mojej wizycie u Seremeta. Przed 22, o ile pamiętam, Czarek wrócił ze spotkania, zapewniając: "tak, to był trotyl".

Spotkanie w mieszkaniu Hajdarowicza

Wróblewski przyznaje, że jego dzień zakończył się w mieszkaniu Hajdarowicza. Po północy rozmawiali o możliwych konsekwencjach publikacji. - Obawialiśmy się nagonki, ale wtedy tak naprawdę do głowy mi nie przyszło, że wśród głównych oskarżycieli znajdzie się sam wydawca - wspomina.

Ale przyznaje: - Zabrakło nam precyzji, to fatalnie zaważyło na wiarygodności tekstu, redakcji, mojej.

Były naczelny "Rz" zastanawia się nad zachowaniem wydawcy, który zwolnił jego, autora tekstu oraz jednego z wicenaczelnych. - Czy chodziło o naprawienie wpadki, o zadośćuczynienie dla czytelników czy o gest polityczny? - pyta.

Jak wyglądało spotkanie naczelnego "Rz" z prokuratorem generalnym

Jak wyglądało spotkanie naczelnego "Rz" z prokuratorem generalnym

Inne media też miały informacje?

Wróblewski podkreśla, że sam osobiście nie wierzył i nie wierzy w zamach, ale "dziennikarski instynkt i niepokój nie pozwalał mu bagatelizować takiej informacji". - Czy dziennikarz powinien rezygnować z dociekliwości antycypując burzę polityczną? - pyta. Następnie dodaje, że na spotkaniu u prokuratora Andrzeja Seremeta jego rzecznik, prokurator Mateusz Martyniuk przyznał, że nie tylko "Rzeczpospolita" "wie o sprawie".

- Część dziennikarzy - jak znam życie - drążyła już ten temat, a część próbowała - wiedząc już o tym - zamieść pod dywan, zanim cokolwiek pojawiło się na zewnątrz - ocenia dziennikarz.

W tym miejscu podaje przypadek z historii dziennikarstwa, kiedy jego zdaniem "polityczny rozsądek wziął górę nad dociekliwością"- chodzi o sprawę amerykańskiego "Newsweeka", który postanowił odłożyć publikację o śladach nasienia na sukience Moniki Lewinsky, za co został mocno skrytykowany.

To nie jedyne nawiązanie do słynnych błędów dziennikarskich. W całym oświadczeniu Wróblewski mówi o tym kilka razy. M.in. przypomniał dziennikarską wpadkę, kiedy kilkanaście lat temu dziennikarze Piotr Najsztub i Maciej Gorzeliński powołując się na anonimowe źródła, opisali historię Zenona Smolarka, szefa KGP oskarżonego o korupcję. W 2003 roku sąd nakazał przeproszenie policjanta.

"Chodziło o naprawienie wpadki, o zadośćuczynienie dla czytelników czy o gest polityczny?"

"Chodziło o naprawienie wpadki, o zadośćuczynienie dla czytelników czy o gest polityczny?"

"Zamach. Nie wiadomo na kogo i na co"

Na koniec swojej ponad 20-minutowej wypowiedzi dziennikarz odniósł się do złamania zasad etyki.

- Pomyślałem, że może tak zrobiona, przygotowana opowieść dla niektórych będzie pouczająca, może komuś to się przyda. Żyjemy w czasach, kiedy nieprecyzyjne sformułowanie może być odczytane jako zamach - tylko nie wiadomo na kogo i na co - kończy Wróblewski.

CAŁE WYSTĄPIENIE TOMASZA WRÓBLEWSKIEGO:

Autor: nsz//mat/k / Źródło: tvn24.pl

Czytaj także: