Zamiast kombinezonu - sweterki. Nie było stylu "V", a bardziej "I" - skoczkowie łączyli narty w locie. I podczas niego machali rękami. Tak skakano kiedyś w Zakopanem. Kibiców nie brakowało. Ich "Małyszem" był Stanisław Marusarz, dzisiejszy patron Wielkiej Krokwi.
Skocznia w Zakopanem od lat jest największa w Polsce. I od lat przyciąga tłumy widzów. Wybudowano ją w 1925 roku. W pierwszym konkursie wygrał Stanisław Gąsienica-Sieczka skokiem na... 36 metrów. Ale konstrukcja obiektu umożliwiała bezpieczne skoki na "zawrotne" ponad 40 metrów.
Inna epoka
Skocznia powstawała, a jej budowę śledził 12-letni Stanisław Marusarz. Pasjonowała mnie bardzo. Całe godziny spędzałem na terenie przyszłej skoczni: rosła w moich oczach. Nieraz chodziłem tam o zmroku. Siadywałem na kamieniu lub pniu świeżo ściętego drzewa i oddawałem się marzeniom* - wspominał po latach w książce "Na skoczniach Polski i świata".
Zakopiańska skocznia wyglądała wtedy zupełnie inaczej. Nie było mowy o precyzyjnie wyprofilowanych torach najazdowych, oświetleniu, całym sztabie ludzi odpowiadającym za najdrobniejsze szczegóły podczas konkursu. Zawodnicy wchodzili na szczyt na własnych nogach, a nie jak dziś wjeżdżali wygodnie, na wyciągach. Skakali ubrani w sweterki, pod którymi wielu ubrane mieli koszule z krawatem. Zamiast kasków na głowach nosili zwykłe czapki.
Z Krokwi "wprost do trumny"
Marzenie o skoku na największej skoczni w Polsce, Marusarz spełnił w 1926 r., rok po otwarciu. Zanim jednak zacząłem skakać na Krokwi, robiłem z kuzynem Andrzejem próby i doświadczenia. Z rozbiegu puszczaliśmy pojedynczo narty w dół koleinami, wyżłobionymi przez zawodników i obserwowaliśmy lot desek w powietrzu. Zauważyliśmy, że po wyjściu z progu dzioby nart unoszą się lekko w górę. To naturalne zjawisko potwierdziło nasze wiadomości o teorii skoku i praktyczne obserwacje sprowadzające się do tego, że unosząc narty w górę i wyzyskując w ten sposób parcie powietrza na dolne płaszczyzny desek, można osiągnąć dłuższy skok*.
Ale pierwszy skok nie był dla niego udany. Pokonał ledwie kilkanaście metrów, przewrócił się i bezwładnie osunął po zeskoku. Kolejny raz swoich sił spróbował już kolejnej zimy, jak tylko Krokiew pokryła się śniegiem. Ze skoku na skok było coraz lepiej. - Lądowałem w granicach trzydziestu metrów - wspominał.
Skoki trenował w tajemnicy przed innymi zawodnikami i rodzicami. Matka i ojciec nie chcieli, by skakał, uważali, że to niebezpieczne. By go odstraszyć, pokazywali mu kalekich i mówili: "to ofiary skoków". Woleli raczej, by skupił się na bieganiu i zjeżdżaniu na nartach. O Krokwi też mieli wypracowane zdanie - powtarzali, że droga z niej prowadzi "wprost do trumny". Ale z czasem pogodzili się z pasją młodego Staszka.
Niezły numer bez numeru
W lutym 1927 roku udało mu się zgłosić do konkursu. I od razu pobił swój życiowy rekord. Skoczył 44 metry i zajął trzecie miejsce. Wtedy po raz pierwszy publiczność zebrana pod Krokwią dowiedziała się o kimś takim jak Stanisław Marusarz.
Na pierwsze narciarskie mistrzostwa świata w Zakopanem w 1929 r. młodego zawodnika nie dopuszczono. Ale i tak skoczył. Gęstym lasem dotarł w okolice progu i wykorzystując chwilę nieuwagi i wolny tor, wyskoczył z boku i niemal od razu wystartował, nie dając nikomu szanse na interwencję. Młody skoczek bez numeru startowego skoczył ponad 50 metrów, wyprzedzając wielu zawodników.
Rok później Marusarz wygrał w Zakopanem konkurs seniorów. Rozwijał się szybko, skakał coraz dalej, wygrywając niemal co roku na Krokwi i stając się idolem zakopiańskiej publiczności. Tak jak dziś wyczekiwane są skoki Kamila Stocha, tak przed II wojną światową wypatrywano Stanisława Marusarza.
Po nieudanej dla siebie olimpiadzie w Garmisch Partenkirchen w 1936 r., gdzie przegrał przede wszystkim z chorobą, w Zakopanem znów wygrał Mistrzostwa Polski.
Na drzwiach do szpitala
W 1939 r. Zakopane, po dziesięciu latach znów było gospodarzem narciarskich mistrzostw świata. Marusarz liczył na zwycięstwo. Ale półtora miesiąca przed zawodami podczas konkursu na Krokwi zaliczył bardzo niebezpieczny upadek.
Skocznie kryte były wtedy gruzem i kamieniami. Gdy śnieg nie przykrył odpowiednio grubą warstwą tego wyboistego podkładu można było przy upadku zaryć się w leju najeżonym ostrymi kamieniami. Właśnie owego pamiętnego 1939 roku zdarzyło się coś takiego mnie. Szykując się któregoś dnia do pierwszego treningowego skoku na średniej skoczni nie sprawdziłem czy rynna rozbiegu nie kryje jakiś pułapek. Śnieg był tego dnia bardzo miękki. Puściłem się w dół i tuż przed progiem narty przejechały po sterczących kamieniach. Nastąpiło nagłe przyhamowanie jazdy, w efekcie wyrzuciło mnie z progu. Zrobiłem ze dwa salta i wylądowałem głowa na zeskoku. Na skutek impetu uderzenia, z wyrwy potoczyły się razem ze mną kamienie. Leżałem dobre kilkanaście sekund, zanim odważyłem się wstać. Szok, który przyprawił mnie nie tylko o gwałtowny odpływ sił lecz i omdlenia. Wróciwszy do świadomości stwierdziłem, że leżę... na drzwiach. Właśnie na tych osobliwych noszach załadowano mnie na dorożkę. (...) Były to lata kiedy podczas zawodów czy treningu nie dyżurował pod skocznią ambulans pogotowia ratunkowego, ani ekipa pogotowia wysokogórskiego z toboganem* - pisał.
Kontuzja wymusiła zmiany
Marusarz rozciął sobie głowę, połamał lewy obojczyk i zerwał przyczep mięśnia barkowego. Założono mu gips na klatkę piersiową i lewą rękę. Gdy tylko opuścił szpital, wbrew zaleceniom lekarzy zerwał go z siebie i wrócił do treningów. Miałem trudności z manewrowaniem lewą ręką: po wyjściu z progu znosiło mnie na prawą stronę* - wspominał.
Wystartował w kombinacji norweskiej. Przed skokami musiał przebiec na nartach 18 kilometrów. Tymczasem obolałemu Marusarzowi tuż przed startem ktoś ukradł kijki. udało się zorganizować inne, ale zbyt krótkie. Rozczarował. Zajął dopiero 89. miejsce.
Na skocznię szedł bez wielkich nadziei. Wchodziłem na Krokiew w takim nastroju, jakbym szedł na stracenie. Ale na skoczni miażdżył konkurentów. Drugiego zawodnika wyprzedził o 11 metrów! A zawdzięczałem to - o paradoksie - kontuzji ręki. Obawiając się bólu i znoszenia trzymałem instynktownie rękę przy korpusie i tym samym wpadłem mimo woli na trop nowoczesnego, bardziej dynamicznego i nośnego stylu, który przyjął się dopiero w końcu lat czterdziestych*.
Słaby występ w biegu spowodował jednak, że Marusarz zajął dopiero siódme miejsce w klasyfikacji generalnej.
Liczono więc, że wygra konkurs skoków. Ale skoczył dawnym sposobem i wylądował dopiero na piątym miejscu.
A potem wybuchła wojna...
Kasai przy nim to młodzik
Marusarz trafił na roboty przymusowe do Bawarii. Miał uczyć młodych niemieckich skoczków. Odmówił. Usłyszał wyrok śmierci. Ale udało mu się uciec i ukrywał się do końca wojny na Węgrzech.
Potem wrócił do skoków. Wystąpił łącznie aż na pięciu zimowych igrzyskach olimpijskich. Startował nie tylko w skokach, ale też w kombinacji norweskiej, biegach i narciarstwie alpejskim.
Dziś zachwycamy się długowiecznym Japończykiem Noriakim Kasai, który mimo 46 lat na karku, regularnie skacze na zawodach. Tymczasem Marusarz ostatni swój skok oddał jako 66-latek!
Zmarł w 1993 r. Cztery lata wcześniej, został patronem Wielkiej Krokwi.
Na jego skoczni
W najbliższy weekend na skoczni im. Stanisława Marusarza skakać będą Kamil Stoch i spółka. W sobotę zaplanowano konkurs drużynowy, a w niedzielę - indywidualny. Zawody poprzedzą piątkowe kwalifikacje. Na trybunach skoczni zasiądzie 23 tysiące kibiców. Wśród nich znajdzie się prezydent Andrzej Duda, który będzie trzymał kciuki za biało-czerwonych tak jak, w latach 30., za Marusarza trzymał je Ignacy Mościcki.
* cytaty pochodzą z książki "Na skoczniach Polski i świata". Wspomnienia Stanisława Marusarza spisane przez Zbigniewa K. Rogowskiego, Sport i Turystyka, Warszawa 1934.
Autor: Filip Czekała / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Narodowe Archiwum Cyfrowe