Blisko osiem milionów złotych - taka kwota za archiwizację cennych akt upadłej Stoczni Gdynia trafiła do prywatnej kieszeni. Dokumenty nadal jednak nie znalazły się, choć powinny, w państwowym archiwum. Sprawę badają ABW i prokuratura.
Można by powiedzieć, że trzy lata temu Dariusz Czerlonek, właściciel składnicy akt Archet-Nausea dostał zlecenie życia. Za przejęcie, opracowanie i przechowanie akt upadającej Stoczni Gdynia otrzymał prawie 8 mln zł.
Pieniądze, jak się okazało, poszły m.in. na odnowienie pałacyku w Połażejewie w Wielkopolsce.
Pod lupą śledczych
Co się zaś stało z dokumentami upadłej Stoczni Gdynia? Wiadomo, że wciąż nie trafiły tam, gdzie powinny, czyli do Archiwum Państwowego w Gdańsku.
Prokuratorzy, którzy badają sprawę, zaczęli pytać o los akt, w tym tych szczególnie najcenniejszych tzw. kategorii. Chodzi m.in. o unikalne plany statków czy dokumentację fotograficzną.
- Sprawdzamy czy przetarg był prawidłowy, a umowa po przetargu dobrze realizowana - mówi Grażyna Wawryniuk z Prokuratury Okręgowej w Gdańsku.
Piotr Wierzbicki z Archiwum Państwowego w Gdańsku obawia się o los dokumentów. - Stracimy kawał swojej historii - mówi.
Być może jednocześnie utracono też pieniądze. Duże pieniądze. Zarządca kompensacji Stoczni Gdynia, czyli swoisty likwidator, z jej majątku zapłacił półtora miliona złotych za niecałe czterysta metrów bieżących akt kategorii A. Co daje niemal 4 tys. złotych za metr.
W żadnej z firm zajmującej się archiwizacją nikt nigdy nie słyszał o takiej cenie. - Kategoria A, którą dotąd robiłem to przedział 700-1000 złotych za metr - mówi Leonard Chudoba z firmy archiwistycznej "Dokumenta" w Gdyni.
Znajomi syndycy i likwidatorzy
Zygmunt Faruga, pełnomocnik byłego zarządcy kompensacji Stoczni Gdynia tłumaczy cenę brakiem czasu, bo majątek stoczni był wyprzedawany w pośpiechu. Mówi, że wybrana oferta była najtańsza. Problem w tym, że nie odbył się żaden przetarg.
Jak się okazuje, wysłano jedynie kilka zapytań, m.in. do znajomych. - Znałem wszystkich syndyków i likwidatorów w tym regionie - przyznaje Czerlonek.
- Każdy inny, gdyby był (wybrany do archiwizacji dokumentów - red.), to można byłoby powiedzieć, że "znam tego człowieka, tę firmę" - odpiera z kolei zarzuty, Faruga.
Sądowy proces
Pytań o przetarg jest więcej. Pracownicy Archiwum Państwowego w Gdańsku, którzy na zlecenie Agencji Bezpieczeństwa Wewnetrznego weszli do prywatnego magazynu i pomierzyli najcenniejsze akta, stwierdzili, że jest ich o wiele mniej niż w umowie.
- Z moich nieoficjalnych informacji wynika, że jest różnica - przyznaje Izabela Ziomek-Smolana z Archiwum Państwowego w Gdańsku.
A to oznacza, że to co zmagazynowano, kosztowało w rzeczywistości jeszcze więcej. Reporterzy "Faktów" TVN chcieli zobaczyć stoczniowe archiwum, ale im nie pokazano.
Część odnaleźli sami na Kaszubach. Zgodnie z umową, dokumenty mają być pod ciągłym nadzorem. Solidny barak jest zamkniety, ale na pewno nie jest strzeżony non stop.
Teraz nowy zarządca kompensacji Stoczni Gdynia domaga się zwrotu archiwum. Ośmiu milionów złotych też. Początek procesu już w przyszłym miesiącu.
Autor: MAC/tr / Źródło: Fakty TVN
Źródło zdjęcia głównego: Fakty TVN