- Przebadałam ponad pięciuset pacjentów. Ludzie, którzy mieli poczucie zmarnowanego życia, znacznie trudniej przystosowywali się do swojej tragicznej sytuacji. Rozwinięta duchowość pomaga lepiej znieść myśl, że życie wkrótce się skończy - opowiada profesor Krystyna de Walden-Gałuszko, psychiatra i psychoonkolog. W rozmowie z tvn24.pl dzieli się doświadczeniem z ponad 60-letniej praktyki, podczas której analizowała aspekty cierpienia osób ciężko chorych w zestawieniu z przeżyciami więźniów obozów koncentracyjnych.
Z profesor Krystyną de Walden-Gałuszko spotykamy się w jej gdańskim domu, gdzie wciąż przyjmuje pacjentów w gabinecie pełnym pamiątek. Punktem wyjścia naszej rozmowy jest logoterapia - metoda terapeutyczna od lat stosowana przez panią profesor w pracy z ciężko chorymi, również w hospicjach. Logoterapię stworzył austriacki psychiatra Viktor Frankl, który przeżył uwięzienie i pobyt w czterech obozach koncentracyjnych, m.in. w Auschwitz-Birkenau.
Logoterapia jest dziś jedną z metod psychoterapii. "Umożliwia człowiekowi poznanie i akceptację siebie oraz odnalezienie sensu własnej egzystencji. To, co odróżnia dany nurt od pozostałych szkół psychoterapeutycznych, to skupienie się na przyszłych celach i osiąganiu stanu szczęścia, zmierzając się z uwarunkowaniami zewnętrznymi" - czytamy na stronie Centrum Metody Krakowskiej.
Marta Irzyk: Czy logoterapia jest panaceum na nasze czasy?
Prof. Krystyna de Walden-Gałuszko: Na pewno trafiła na właściwy sobie czas zarówno gdy powstawała, czyli w okresie okołowojennym, jak i teraz. Schyłek XX i początek XXI wieku to specyficzna rzeczywistość, epoka przejściowa. Profesor Bauman [Zygmunt Bauman, wybitny polski socjolog i filozof - red.] nazwał ją okresem płynnej nowoczesności. Charakterystyczne są dla niej: panująca wszechmocnie globalizacja, wszechobecna komputeryzacja i wyścig szczurów, chęć szybkiego sukcesu. Ta epoka to także relatywizm, czyli kwestionowanie wartości i podporządkowanych im norm postępowania.
Jak taka rzeczywistość wpływa na człowieka?
Bardzo negatywnie. Obserwujemy żarłoczność na bodźce; chcemy coraz więcej faktów, zdarzeń. Im są bardziej dramatyczne, tym lepiej, prawda? Pogoń za nowością wyraża się niecierpliwością na co dzień. Jemy szybko, w postaci instant, a ubrania wyrzucamy po jednym sezonie. Bombardowanie nas informacjami nie pozostaje bez wpływu na układ nerwowy. Pojawiają się różne schorzenia psychosomatyczne, nerwice, zmęczenie. W następstwie zanegowania wszelkich wartości i norm powstaje pustka egzystencjalna. Z badań psychiatrów i socjologów wynika, że ona prowadzi do wzrostu agresji, uzależnień i depresji. Człowiek czuje się więc zagubiony w tym świecie. Odpowiedź znajduje w spójnej, spokojnej teorii Frankla, który proponuje starą, ale jednocześnie nową rzeczywistość.
Starą, bo "Człowieka w poszukiwaniu sensu", który zawiera podstawy logoteorii, napisał w 1945 roku.
Bazował na doświadczeniach z obozów koncentracyjnych. Wówczas także zagubiono wartości: ludzie kwestionowali wszystko w zestawieniu z Holokaustem, ze strasznościami wojny.
Cierpienie analizował z perspektywy specjalisty, bo trafił do obozu już jako psychiatra.
Dzięki temu dokonał wnikliwych obserwacji współtowarzyszy, ich reakcji, ale swoich także. Generalizował w oparciu o jednostkowe doświadczenia i w tym jest moc tej teorii: wywodzi się z praktyki, nie na odwrót. Po wyjściu z obozu Frankl zmierzył się z koncepcjami psychoterapeutycznymi, które zakładały, że człowieka będącego w kryzysie trzeba wprowadzić w stan równowagi wewnętrznej, fizjologicznej i psychicznej.
Nazywamy ją homeostazą. Tymczasem Frankl powiedział: "równowaga to stan statyczny, prowadzący właściwie do niczego". W jej miejsce zaproponował zestawienie człowieka z sytuacją, zadaniem, celem. Życie powinno polegać na procesie dynamicznym, nieustannym dążeniu do czegoś. I to jest jego istota - nie równowaga czy spokój, tylko ciągły ruch.
Wielu marzy wyłącznie o świętym spokoju.
I dlatego, mimo że doceniamy teorię Frankla, stosunkowo niewiele osób z niej korzysta.
Dlaczego? Ktoś mógłby powiedzieć: słyszałem setki razy, żeby wyznaczać sobie cele. Ta teoria brzmi jak słowa co drugiego coacha.
Podam prosty przykład. Ludzie wolą wziąć tabletkę przeciwbólową, niż zmusić się do ćwiczeń. A przecież doskonale wiedzą, że w dłuższej perspektywie gimnastyka jest bardziej racjonalna i skuteczna. Niby oczywistości, ale ludzie z nich nie korzystają.
Jesteśmy uwarunkowani genetycznie do lenistwa?
W ewolucji człowieka wyodrębniły się dwie potrzeby: przyjemności i satysfakcji. Unikam wszelkich przykrości, staram się, żeby mi było dobrze i chcę panować nad innymi, chcę władzy. Jednak nowe badania wskazują, że oprócz ośrodka nagrody w mózgu istnieje biegun w płatach czołowych, dzięki któremu mamy możliwość postępowania wbrew ewolucji. Na przykład ofiarowanie życia za kogoś, ale nie instynktownie, na przykład rodzicielsko. Potrafimy się na to zdobyć, dopiero jeżeli będziemy żyć świadomie i dojdziemy do jądra naszego człowieczeństwa.
Frankl opisuje takie akty heroizmu w obozie, ale kładzie nacisk na, parafrazując, codzienny heroizm, to znaczy przezwyciężanie swoich ograniczeń, po prostu stawanie się lepszym.
Dochodzimy do niemodnego słowa: sumienie. Ono jest wyznacznikiem, instynktem etycznym. Ten głos wewnętrzny Frankl nazywał konglomeratem złożonym z faktu psychologicznego, jakim są sądy o powinnościach, ale też fragmentu transcendencji. Chodzi o to, co nazywamy jaźnią; o najgłębszy punkt osobowości, którego nie da się zbadać. I on przejawia się tylko poprzez ten instynkt etyczny, który nam dyktuje to, co należy robić. Ale im wyżej, tym trudniej. Prosty przykład: dziecko bardzo lubi jeździć na sankach, ale jeżeli mu się zaproponuje jazdę na nartach, to raczej odmówi - bo trzeba się tego nauczyć, pojawi się jakaś niewygoda. Nie podejmie trudu, mimo że narty sprawiłyby mu więcej satysfakcji. Możemy pozostać przy aktywności popędowej, ale możemy też nauczyć się jazdy na nartach w sferze duchowej.
Człowiek ma wolność wyboru.
Frankl mówi dosyć rewolucyjnie: "wolność człowieka wyraża się najbardziej w sytuacjach ekstremalnych". Wprowadza dwa pojęcia: mogę mieć wolność i mogę być wolny. W normalnych okolicznościach obowiązują oba te rodzaje. Natomiast ludzie w obozach koncentracyjnych czy ciężko chorzy, leżący w łóżku, nie mają wolności. Nie mogą zrobić tego, na co mają ochotę, jednak są wolni poprzez swoje wybory. A w sytuacji ekstremalnej jesteśmy wolni w zakresie tego, jak będziemy cierpieć. Bo sens życia realizuje się poprzez doświadczanie czegoś, działanie albo postawę.
Dostojewski powiedział: "Tylko jednego się obawiam - że nie okażę się godny mojego cierpienia". Wydaje się aktem najwyższego "codziennego heroizmu", żeby cierpienie traktować jako wezwanie do stawania się lepszym. Czerpiąc z pani bogatego doświadczenia psychoonkologicznego - jak często zdarzają się osoby, którym się to udaje?
Jako przykłady podam konkretne wypowiedzi chorych w kontekście wzrostu potraumatycznego:
Dopiero teraz zauważam, jaki świat jest piękny, jak wielką wartością jest życie
Teraz po raz pierwszy wiem, co naprawdę warto, jaką wartość ma moja rodzina i przyjaciele, że to jest o wiele ważniejsze niż liczba polubień w internecie
Często prowokowałam takie rozmowy, pytając pacjentów, co dobrego zrobiła dla nich choroba. Początkowo się oburzali, że to przecież najgorsza rzecz na świecie. Przetrzymywałam ten atak i drążyłam, prosiłam o namysł. I wtedy pojawiały się odpowiedzi: "nie wiedziałam, że oni mnie tak kochają"; "nie sądziłam, że tyle satysfakcji może mi dać rozmowa z bliskimi".
Chciałabym też zwrócić uwagę na książkę "Chustka" dziennikarki Joanny Sałygi [zmarła na raka żołądka w 2012 r. - red]. Opisując chorobę, nacisk kładła na to, co nazwałabym dzielnością. Przyjmowała postawę: zakręty nadają znaczenie życiu, dlatego się nie poddam, będę traktować chorobę z podniesionym czołem. Tacy ludzie są, ale nie jest ich wielu.
W wypowiedziach pacjentów pojawiają się elementy duchowości, które Frankl obserwował również w obozie - zwracanie uwagi na przyrodę, wspominanie bliskich, docenianie siły miłości. Uderzyło mnie, jak podobne są doświadczenia osób cierpiących.
Wspomnę o jeszcze jednym czynniku, który może sprzyjać rozwijaniu duchowości u osób chorych - zagospodarowanie samotności, nauczenie się jej. A tego człowiek często nie potrafi.
Czy osoby, które wcześniej miały rozwinięte życie duchowe, lepiej znoszą ciężką chorobę?
Tak, zdecydowanie. W swojej praktyce przebadałam co najmniej pięciuset pacjentów. Ludzie, którzy mieli poczucie zmarnowanego życia, na przykład uzależnieni, znacznie trudniej przystosowywali się do swojej tragicznej sytuacji. Mimo tego chcieli w niej pozostać jak najdłużej, żyć. Wydawałoby się, że najbardziej żałować odchodzenia będą ci otoczeni miłością. Tymczasem nie - ludzie w komfortowej sytuacji i z rozwiniętą duchowością lepiej znosili myśl, że wkrótce ich dobre życie się skończy.
Frankl pisze o rezerwuarze wspomnień, z którego czerpiemy w takich momentach.
To kolejny element duchowości, który także zagospodarowuje samotność. Z badań neurofizjologicznych wiadomo, że przy wspomnieniach i marzeniach uaktywniają się te same części mózgu. Można wnioskować, że jakie mamy wspomnienia, takie możemy wygenerować marzenia.
I takie cele sobie stawiać. Tu z kolei Frankl stosuje analogię do filmu, którego znaczenie dostrzegamy, oglądając całość, a nie poszczególne klatki.
Życie składa się z mnóstwa sytuacji, a każda ma swoje znaczenie. I chodzi o to, żeby je odczytywać, odnajdywać. Nie można nikogo nauczyć znaczenia jego życia. Ów sens można odnaleźć w codziennych doświadczeniach. Frankl podaje przykład szachownicy: dopiero patrząc na bieżące rozmieszczenie figur, można stwierdzić, jaki powinien być kolejny ruch. Nie można z góry dać recepty na wygranie partii szachów.
Wyobrażam sobie, że rozmowa o sensie życia czy cierpienia z ciężko chorym człowiekiem jest najtrudniejszą, jaką można przeprowadzić.
Nie rozpoczynamy takiej rozmowy bez upoważnienia, nie każdy sobie tego życzy. W pewnym momencie chory sam zaczyna dokonywać bilansu życia. To bardzo naturalne. Snuje wspomnienia. Szczególnie chory samotny ratuje się wspomnieniami. W tym momencie sięgamy wstecz i możemy dostrzec sens wydarzeń, które były naszym udziałem. Frankl z czasem zrozumiał znaczenie tego, że w trakcie wojny nie wyjechał z Austrii, gdy miał taką możliwość. Nie wiadomo, czy stworzyłby koncepcję logoterapii, jeśli nie doświadczyłby obozu.
Od lat pielęgnowałam w sobie przekonanie, że sensu trzeba szukać wewnątrz, bo rzeczywistość może zawieść, a ukochana osoba - opuścić; lepiej skoncentrować się na sobie. Ale trudno się kłócić z przykładami ludzi, którzy przeżyli obóz albo są ciężko chorzy, że sens musi być zewnętrzny, jeśli ma zadziałać tak, jak zakłada logoterapia.
Frankl twierdził, że kto koncentruje się na sobie i usiłuje coś wysnuć z siebie, jest jak pająk, który snuje pajęczyny, ale z tego niewiele wynika. Nie jesteśmy pająkami, a sens zawiera się w sytuacji, która nas otacza. Zresztą Jung [Carl Gustav Jung, szwajcarski psychiatra, twórca psychologii głębi - red.] też mówił, że każde doświadczenie niesie sens. Chodzi o to, by nie tyle stwierdzać, ile pytać, jakie ktoś lub coś daje nam przesłanie.
Z tego bierze się depresja u ludzi starszych, którzy tego sensu już dla siebie nie dostrzegają.
Ażeby dać pozytywny przykład - wielu czerpie sens z przeżycia piękna, na przykład przyrody, i tym zagospodarowana jest ich samotność.
Poczucie sensu i nadzieja są ściśle połączone z czysto fizycznymi możliwościami ciała.
Mieliśmy pacjentkę, która naszym zdaniem powinna była odejść w ciągu kilku tygodni. Tymczasem ona chciała doprowadzić syna do matury i tak się stało, dokonała tego. Ludzie, którzy na coś czekają, którzy mają nadzieję na osiągnięcie celu, potrafią dłużej żyć.
Jeśli medycyna nie znajduje odpowiedzi, to może znajdzie ją metafizyka?
Frankl był osobą wierzącą, więc gdy opracowywał logoteorię, miał na uwadze Stwórcę jako praprzyczynę wszystkiego. Natomiast jako lekarz praktykujący logoterapię pomagał, nie odwołując się bezpośrednio do ingerencji siły wyższej. Opisuje przykład pacjenta cierpiącego po śmierci żony, który nie widział sensu życia bez niej. Frankl zapytał: "gdyby odwrócić sytuację i pan umarłby wcześniej, jak ona by to przeżywała?" Mężczyzna odpowiedział, że załamałaby się na pewno bardziej niż on, bo była krucha, delikatna. Wtedy zrozumiał: sens cierpienia był we wzięciu na siebie ciężaru rozstania.
Ale nie jest to koncepcja masochistyczna.
Zdecydowanie nie. Trzeba usuwać cierpienie tam, gdzie to możliwe. Gdyby Frankl uważał inaczej, nie mógłby być lekarzem. Ale jeżeli okaże się, że cierpienie jest nie do usunięcia, wówczas nasza duchowość przejawia się również w odwadze, w dzielności. Każdy się boi cierpienia, ale przezwyciężamy instynkt strachu przez inny, silniejszy bodziec - poczucie honoru, godności, miłość czy argument religijny. Wybieramy coś większego.
Czy przez te wszystkie lata zaskoczyła panią jakaś motywacja lub metoda radzenia sobie z cierpieniem?
Jednym z pacjentów zajmowałam się długo, parę miesięcy. Był samotny, a jednocześnie zawsze bardzo pogodny, uśmiechnięty. Mówił: "niech pani zobaczy, jak pięknie słońce świeci" albo "proszę spojrzeć, jaki piękny kwiatek". Kiedyś, gdy widziałam u niego ból fizyczny, powiedziałam: "podziwiam pana, tak miło się do pana przychodzi, bo pan jest zawsze uśmiechnięty". A on na to: "bo nastrój trzeba każdego dnia od nowa upiększać". Gdy zmarł, dowiedziałam się, że żona go opuściła, kiedy poważnie zachorował. A on o żonie nigdy nie mówił, nie było w nim goryczy. Stale upiększał swój nastrój. Gdy prowadzę zajęcia ze studentami czy lekarzami, wspominam tego pacjenta. Uważam, że mu się to należy.
Mówimy o potrzebach wyższego rzędu, duchowych. Ale w ciężkiej chorobie pojawia się też kwestia zmian w ciele, ich akceptacji, i potrzeb czysto fizycznych.
W teorii gradacji potrzeb, czyli drabinie Maslowa [Abraham Maslow, amerykański psycholog - red.], na dole, u podstaw są potrzeby biologiczne, ale też poczucie bezpieczeństwa i rutyna dnia. Wyżej znajdziemy poczucie własnej wartości; żeby mnie doceniali, również za wygląd; potrzeba kontaktu, ciepła. To trochę egocentryczne, prawda? Dopiero na najwyższym piętrze są potrzeby duchowe wynikające z dojrzałości psychicznej, jaką jest zaprzeczenie egocentryzmu. Czyli widzę siebie, ale widzę też prawa i potrzeby innych ludzi. Wtedy chcę dawać, kochać.
W potrzebie własnej wartości - na przykład: żeby podziwiano mój wygląd - przejawia się potrzeba godności. Studentom i lekarzom mówię, że trzeba najprzód zabezpieczyć pacjentom podstawy, a więc żeby ich nie bolało, nie było im duszno i zadbać o ich wygląd, a dopiero potem zaczynać rozmowę o sensie życia. Gdyby pani chciała iść na bardzo ciekawy film, a zacząłby panią strasznie boleć ząb, to zanim pani sobie nie poradzi z tym zębem, z filmu pani nie skorzysta.
Frankl mówi o negatywie szczęścia - kiedy się chwilowo nie cierpi.
Jedna z pacjentek pisała:
Dzisiaj przewróciłam się sama na bok w pościeli. Jakież to było przyjemne!
A Frankl wspominał odwszawianie w obozie jako coś bardzo przyjemnego, bo wtedy więźniowie mieli gwarancję, że będą mogli przespać noc spokojnie.
Porównywał też cierpienie do gazu - jeśli wpuścić go do pomieszczenia, wypełni całą przestrzeń. Zresztą podobnie jest ze szczęściem - potrafi nas wypełnić z błahego powodu.
Dlatego nie można ocenić, czy ktoś cierpi bardzo, czy tylko trochę. Sytuacje obozowe każdy przeżywał na swój sposób i albo dostrzegał w nich jakieś znaczenie, albo się załamywał.
Są tacy, którzy pocieszają innych: nie jest tak źle, nie dramatyzuj.
Do mojej rozmowy z pacjentem wtrąciła się kiedyś jego żona, osoba kochająca i troskliwa, mówiąc: "niech pani popatrzy, jak on już okropnie wygląda!". Chory próbuje wybrnąć, dopowiada: "ja dziś za dobrze nie spałem". Człowiekowi włos się jeży.
Wtedy reaguje pani w obecności pacjenta?
Przede wszystkim na przyszłość próbuję wylawirować, żeby nie dopuścić do głosu tej żony. Natomiast jeżeli pacjent jest wychudzony czy na przykład kobiecie wypadły włosy, to zawsze można znaleźć coś innego. Mówię: "O, dzisiaj ma pani taki błysk w oku, jest lepiej, prawda?" albo zwracam uwagę na piękny uśmiech czy ładne ręce. Dopasowuję komplementy do człowieka.
Humor też może pomóc?
W stanach kryzysów egzystencjalnych czy sytuacji bez perspektyw dobrego rozwiązania to najlepszy sposób, jaki można sobie wyobrazić. Miałam pacjentkę z ogromnym poczuciem humoru, zdaje się, że miała na imię Zosia. Bardzo cierpiała, a nie potrafiliśmy jej pomóc. Mimo tego zawsze się uśmiechała i mówiła: "ja czuję, że dzisiaj będzie lepiej". Mieli z mężem duże mieszkanie i pacjentka mówiła: "mojemu Leosiowi to trzeba deskorolkę dać, bo on tak biega koło mnie". Na koniec, gdy nie mogliśmy już pomóc z bólem, anestezjolog zrobił jej blokadę, tzn. znieczulenie podpajęczynówkowe. I Zosia mówi: "Wie pani, co tu się działo? To było czyste porno, co te chłopaki ze mną robiły". Osładzała sobie humorem to wszystko.
Humor jest dla pani płaszczyzną porozumienia z pacjentami?
Zdecydowanie tak. Z tym że oczywiście najpierw muszę wybadać, czy pacjent ma poczucie humoru, bo bywa, że jest stłumione, trzeba się do niego dokopać. Przypominam sobie jeszcze pacjentkę z implantem piersi, która mi mówiła:
mam jedną pierś i drugą adoptowaną, ona jest troszkę chłodniejsza od mojej, ale kocham ją jak własną.
Jak należy rozmawiać z pacjentami chorymi terminalnie? Frankl mówił też o poczuciu tymczasowej egzystencji więźniów, którzy nie wiedzieli, ile jeszcze potrwa ich dramat.
Rozmowa z chorymi to wielka sztuka, bo ich pytania bywają niejednoznaczne. Czasem zmierzają do tego, by usłyszeć: wszystko będzie dobrze. Trzeba pamiętać, że na co dzień pacjenci nie myślą o śmierci, żyją teraźniejszością. Może oczywiście dojść do pytania zasadniczego, kiedy chory chce się dowiedzieć, ile czasu mu zostało, bo na przykład chce sprowadzić syna z zagranicy. Możemy wtedy powiedzieć, że to na przykład kwestia tygodni, nie miesięcy. Ale w medycynie nigdy nie można podać dokładnej daty, a my, lekarze, nie powinniśmy wyznaczać wyroków śmierci. Zdarzają się przecież przypadki, gdy pacjenci żyją o wiele dłużej, niż wskazywałby ich stan. Dlatego powiedzenie choremu: "ma pan dwa miesiące" to błąd w sztuce, tego nie wolno robić.
Niektórzy próbują pozostały im czas wykorzystać maksymalnie.
Do tego pacjentów zachęcamy. Na ich przewidywania i strach często mówimy: "co będzie, to będzie, teraz zajmijmy się dolegliwością do opanowania". Albo stawiamy tak zwane małe cele czy nadzieję, żeby pacjent czekał na przykład na przyjęcie urodzinowe. Mieliśmy takiego profesora wyższej uczelni, który wiedział, że jego czas jest ograniczony. I postanowił wszystkich swoich magistrantów i doktorantów doprowadzić do obrony. Myśmy nawet żartowali, że on nie zdąży umrzeć, bo musi to wszystko zrobić. I rzeczywiście - zdążył z nimi opracować, co mieli do zrobienia.
Konkretne cele są w stanie wyrwać pacjentów z apatii? Frankl pisał o zobojętnieniu niektórych więźniów jako reakcji obronnej w obliczu cierpienia.
Trzeba rozróżnić dwa rodzaje apatii.
Jedna jest naturalnym stanem poprzedzającym odejście. To zobojętnienie emocjonalne, wszystko choremu wydaje się mało interesujące. Relacja z bliskimi także zdaje się istnieć jakby przez szybę. Rodziny są bardzo tym poruszone. Pytają, czy chory się obraził, czy ma depresję. Wtedy mówimy: "nie wybudzajcie go". Natura sprawia, że człowiekowi wszystko fizjologicznie obojętnieje i wobec tego rozstanie będzie mniej bolesne.
Jeżeli apatia pojawia się wcześniej, to raczej jest wyraz depresji. Staramy się podjąć leczenie lub używać prostych metod. Po pierwsze - namawiamy na wspomnienia. Wielokrotnie zauważałam, że jeżeli depresja nie jest bardzo silna, wówczas przywoływanie miłych chwil czy sukcesów owocuje jakby odświeżeniem pacjenta po takiej wycieczce w przeszłość. Druga rzecz to wysiłek fizyczny. Często ludzie depresyjni siedzą, przyjmują postawę: nic nie ma znaczenia, nie ma po co się ruszać. Mobilizujemy chorego, oczywiście w granicach jego możliwości. Na przykład umawiamy się, że zrobi 10 okrążeń wokół stołu albo wyjdzie na dwór i posiedzi na ławeczce. Jeżeli to zrobi, będzie miał satysfakcję, pobudzi się jego układ nagrody. Czasem słyszę: "ach, on jest taki zmęczony, niech sobie poleży". Polegiwanie w takich wypadkach jest bardzo niedobre.
Czego jeszcze zdrowi ludzie mogą nauczyć się od ciężko doświadczonych przez los, od chorych? Jak nabrać do życia zdrowego dystansu?
Tak zwane porównanie w dół - niektórzy mówią, że to niezbyt szlachetne, ale jest skuteczne. Gdy zestawię swoją sytuację z losem tego człowieka, moje zmartwienia stają się zupełnie nieważkie. Albo zadajmy sobie pytanie: czy ten problem będzie dla mnie ważny za miesiąc?
Zaczęłyśmy od tego, z czym musi mierzyć się współczesny człowiek. Czy dostrzega pani jakieś problemy, z których nie zdajemy sobie sprawy?
Brniemy w złym kierunku. Jest coraz więcej agresji, depresji i uzależnień. Jednocześnie mówi się o tak zwanej kulturze terapeutycznej, która jest efektem popkultury. Jeżeli my albo nasze dziecko mamy problem, to nie staramy się go rozwiązać, tylko biegniemy do psychologa. Jeśli nie mamy na niego pieniędzy, szukamy aplikacji w telefonie albo kupujemy przewodnik, jak uczynić się szczęśliwą, uspokoić się czy zrelaksować. Poza tym ludzie już zapoznali się z takimi określeniami, jak trauma, depresja, stres, chociaż nie zawsze rozumieją, co to znaczy. Tymczasem powinniśmy zadać sobie pytanie, co problemy mogą nam powiedzieć.
Wobec tego - jak na co dzień rozwijać duchowość?
Najbliższe temu jest postępowanie mindfulness. Obejmuje zdolność skupiania uwagi i zwracania jej na rzeczywistość, uważność. Osoby ćwiczące skupienie mają łatwiej, ale można też trenować samą uważność. Ja na przykład chodzę z psami po lesie i zwracam uwagę na detale. Staram się zapamiętać jeden na cały dzień. Jesienią szłam ulicą i zauważyłam biały kwiat róży wysuwający się przez płot sąsiada. Nie pasował w tej jesieni do niczego, zakwitł ni stąd, ni zowąd. Towarzyszył mi ten widok cały dzień. W muzeum też wybieram sobie jeden albo dwa obrazy, nie więcej. Bo potem po człowieku to spłynie, nic nie zostanie.
Odtrutka na przebodźcowanie - zakorzenienie w rzeczywistości.
Mogę powiedzieć z całą stanowczością, że to jest prawdziwie skuteczne. Zresztą według neurofizjologów wspomnienie czy fakt duchowy do zaistnienia potrzebuje 10-15 sekund. Tyle musi trwać przeżywanie, żeby wspomnienie zapisało się w pamięci.
Z okazji nowego roku kupiłam słoik, do którego codziennie wrzucam karteczkę z wypisaną jedną dobrą rzeczą z każdego dnia. Czasem muszę na siłę coś na tę karteczkę wpisać.
To jest bardzo dobry pomysł, bo wymaga pewnej uwagi. Musi pani koncentrować się na sytuacji, żeby coś zainicjować, zrobić.
Jak inicjować i robić więcej? Jak wyznaczać cele, a co za tym idzie - sens? Logoterapia daje jakąś prostą receptę?
Prostej recepty nie ma. Ale sens jest czymś szerszym; rozpoznaniem sytuacji i odpowiedzią na pytanie zadane sobie: co powinnam w tej sytuacji? Jeżeli mi głos odpowie, wtedy dopiero ustalam cel. On wynika z rozeznania sytuacji i znaczenia w niej zawartego.
Taką ocenę szachownicy trzeba przeprowadzać regularnie?
To powinien być nawyk.
Czy na przestrzeni lat zmodyfikowała coś pani na swój użytek w logoterapii?
Nie. Po prostu zauważam, że nic nie zastąpi doświadczenia. Staram się ćwiczyć uważność poprzez ćwiczenia oddechowe. Przez dłuższy czas słyszałam podpowiedź, by koncentrując się na oddechu, skupiać się na czubku nosa. Mnie się to wydawało bzdurne zupełnie, ale ćwiczyłam i wreszcie zaskoczyło. Nas bardzo gubi niecierpliwość. Chcemy wszystko szybko, naraz. Pewnych rzeczy nie przyspieszymy. Musimy cierpliwie pracować, a sukces przyjdzie sam.
Krystyna de Walden-Gałuszko (ur. 7 sierpnia 1935 w Gdańsku) - prof. dr hab. n. med., psychiatra, certyfikowana psychoonkolog, przez wiele lat związana z Uniwersytetem Gdańskim i Gdańskim Uniwersytetem Medycznym. Od lat 80. wolontariuszka ruchu hospicyjnego. W 1993 r. założyła Polskie Towarzystwo Psychoonkologiczne (jako jedno z pierwszych w Europie), zainicjowała także powstanie Krajowej Szkoły Psychoonkologii i Pomorskiej Infolinii Onkologicznej. Przez siedem lat (do 2006 r.) pełniła funkcję konsultanta krajowego w zakresie medycyny paliatywnej. Łącznie opublikowała około dwustu prac naukowych. Uczestniczyła w szkoleniu psychoonkologicznym ponad 1500 lekarzy rodzinnych z całej Polski. Odznaczona m.in. Złotym Krzyżem Zasługi (2002 r.) za dorobek w pracy naukowej i dydaktycznej. Obecnie przyjmuje pacjentów w Wojewódzkim Centrum Onkologii w Gdańsku i w ramach praktyki prywatnej. Córka komandora porucznika Stefana de Waldena, dowódcy ORP Wicher w wojnie obronnej 1939 roku.
Autorka/Autor: Marta Irzyk
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock