|

Ślinianki pracowały, oczy nie wyrabiały. Gdzie się podziały tamte rozpusty / muśnięcia / kołderki?

Indyk na osiem sposobów i inne wykwintne przysmaki
Indyk na osiem sposobów i inne wykwintne przysmaki
Źródło: Antonina Długosińska

Czy "karoca z sałaty" ma kółeczka z pomidorków koktajlowych? I czy po przejażdżce nią kotlet - wróć! - "ociekające sokami mięsiwo urzekające jędrnością" zasługuje na odpoczynek na "łożu z pikli", być może "w asyście złocistych ziemniaczków skąpanych w maśle"? Kto przetrwał fazę pseudobarokową w gastronomii, ten zobaczył już wszystko. I (mimo sentymentu) czasem chciałby odzobaczyć.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Przypominamy tekst z maja 2021 r.

Klient nie przychodzi do lokalu gastronomicznego, by zaspokoić głód. Przychodzi, bo pożąda doświadczenia, które wyrwie go z butów – dumali wielcy mistrzowie sztuki restauratorskiej w epoce okołotransformacyjnej. Dumali hipotetycznie, ponieważ żadne stenogramy z ich tajnych narad się nie zachowały. Konserwacji w pamięci zbiorowej uległ natomiast znacznie bardziej wstrząsający dowód tej sitwy: opisy potraw, zawarte w nieaktualnych już często menu. Czasem dyskretnie ubogacone językowym zawijasem (jak na przykład "pierogi z kapustą i grzybami MUŚNIĘTE skwarkami z boczku"), a czasem przypominające twórczość Mikołaja Sępa Szarzyńskiego na psylocybinie ("aksamitne ciasto, skrywające w swym wnętrzu rozpustnie soczystą kapustę w towarzystwie aromatycznych darów leśnego runa, skąpane w złocistym maśle z chrupiącymi skwarkami, i tak dalej, i tak dalej").

To ekstremalny przykład. W rzeczywistości wieloakapitowe poematy na cześć zup i przystawek zdarzały się rzadko, ustępując pola trochę dyskretniejszym zabiegom. Tu klopsy zostały otulone sosem, tam pomidorówka transformowała się w aksamitny krem rodem z Italii, a gdzie indziej pucharek lodów z owocami zyskał nową tożsamość jako "rozpusta dla podniebienia".

Dziś pozostałości po modzie na pseudobarokowe opisy dań najłatwiej jest odnaleźć w miejscowościach turystycznych. Restauracje w dużych ośrodkach poszły już za nowym, zupełnie odwrotnym trendem: lapidarnością w menu. Te pierogi wyżej? "Ciasto/kapusta/grzyby/boczek". Kanapka Reuben? "pastrami/kiszona kapusta/szwajcarski ser/sos rosyjski/grzanka na maśle". Bez obietnic i fajerwerków.

- Jeśli te wcześniejsze karty porównujemy do poezji barokowej, to teraz jest bardziej haiku – ocenia w rozmowie z Magazynem TVN24 Robert Makłowicz, podróżnik i krytyk kulinarny.

O najbardziej spektakularne przykłady spotkań z kwiecistymi opisami dań zapytaliśmy na dwóch facebookowych grupach, które zrzeszają miłośników dobrego jedzenia (tak zwanych foodies lub swojskich "jedlingów") - "Krakowskie wieści spożywcze" oraz "Jedlingi w Krakowie by Have a Bite Kraków".

Unka: - Nie znoszę kwiecistych opisów głównie przez dysonans z faktycznym daniem. Naczytasz się poematów o chrupiącej sałacie w towarzystwie pełnych słońca pomidorów, skropionej wykwintnym winegretem z oliwą truflową, a dostajesz zwykłą surówkę i mina rzednie.

Kasia: - Karoce z sałaty, kołderki z sosu, kąpiele w maśle lub bulionie - bez żalu żegnam.

Edyta: - Jak dla mnie - zależy od miejsca. Jeśli jestem w naprawdę porządnej restauracji, typu Nobu czy Pipero al Rex, to pozycja w menu "słodka chmurka zamknięta w szklanym pudełku na kwiecistej trawie" jest pobudzająca wyobraźnię i wiem, że po otrzymaniu jej miło się zaskoczę. To wtedy też trochę element gry z szefem kuchni - czy jestem w stanie wyobrazić sobie, co mnie czeka? Niemniej zawsze jest ta niemal gwarancja, że będzie co najmniej smacznie.

Pipero al Rex i Nobu to ekskluzywne restauracje, pierwsza mieści się w Rzymie, druga to sieć kilkudziesięciu lokali na całym świecie.

Andrzej: - Jedno takie "pod kołderką z beszamelu" kosztowało mnie rozstrój żołądka... Nie tęsknię!

Prawdziwym niefartem jest, że opisywana przez internautów kreatywność twórców jadłospisów musiała zostać ograniczona tylko do tej jednej branży. A przecież mogła rozlać się też na inne dziedziny życia, na przykład:

"Kremowa pierzynka w towarzystwie szpatułki, usuwająca otulinę zbędnego owłosienia".

"Wykwintna monoporcja okraszona substancją antyhistaminową, umożliwiająca przebywanie w pobliżu alergenów".

"Perfekcyjnie zbalansowane połączenie wodoru z tlenem w asyście starannie przetworzonego krzemu o walcowatej prezencji".

"Skromne" zraziki cielęce

O to, jak na nas działają jadłospisy o bizantyjskich inklinacjach, zapytaliśmy dr Małgorzatę Majewską, językoznawczynię i specjalistkę od komunikowania.

- Te wyrażenia to przede wszystkim metafory. "Kołderka z beszamelu" - po pierwsze, zdrobnienie. "Kołderka" to nie ciężka "kołdra". Beszamel tak okrywa na przykład szparagi, jak lekka kołderka nas, gdy zasypiamy. To coś lekkiego, przyjemnego. Podobnie "chmurka musztardowego musu". Mus jest lekki, chmurka jest lekka. To taka obietnica czegoś lekkiego, ale dającego ogromną przyjemność – wskazuje Majewska.

Jak tłumaczy, puchy, kołderki i otuliny obiecują smak i lekkość, ale spełniają też inną funkcję, działając na naszą potrzebę bliskości. - Hasło "buraczki w towarzystwie szparagów" trochę uruchamia nam potrzebę naszej wspólnotowości i bliskości. Ogólnie mam odczucie, że język jedzenia opisuje nasze potrzeby prywatne, emocjonalne. Każdy z nas ma ochotę się zanurzyć w fajnej kąpieli, i tak samo skąpane w maśle lub bulionie są na przykład jakieś pierożki – ocenia językoznawczyni.

Nieco inaczej działają w menu określenia, które na pierwszy (logiczny) rzut oka są całkowicie zbędne. Obiecywana jest nam "świeża sałata", jakby była jakąś nadsałatą, a przecież to absolutne minimum w przyzwoitym lokalu. Nieświeżą i zwiędłą bardziej wymagający klient natychmiast odesłałby do kuchni. Tak samo dodatek "chrupiących grzanek" – podstawowym celem grzanki w daniu jest nadanie mu tekstury, rozmiękła grzanka jest równie bezużyteczna jak podręcznik do biologii na zlocie antyszczepionkowców.

- Teoretycznie każda sałata powinna być świeża, ale równocześnie mamy doświadczenie, że nie każda jest. To jest podkreślanie lub "doświetlanie" tej cechy, która ma w nas uruchomić domenę smaku. Celem opisów potraw jest zachęcenie nas. Zachęcają nas przy pomocy różnych technik. Ta konkretna obiecuje nam, że knajpa, w której mamy zjeść, wybrała tę sałatę, która jest najbardziej chrupiąca. Ktoś za nas zrobił test sałat. To chwytliwe, bo uruchamia w nas potrzebę bycia pod czyjąś opieką. Ktoś za nas sprawdził te sałaty, a my możemy przyjść zmęczone po ciężkim dniu, usiąść i jesteśmy zaopiekowane, bo tę selekcję sałat zrobiła za nas nasza restauracja. Tak samo jest z innymi warzywami, owocami, mięsem – wyjaśnia Majewska.

Językoznawczyni wskazuje, że odwrotnie mogą działać lakoniczne opisy w menu. Tutaj nikt nie trzyma nas za rękę i nie zapewnia, że ze wszystkich sałatek na świecie nasza będzie najdoskonalsza. Wiemy tylko, że "kurczak/karmelizowana cebula/roquefort/gruszka/orzechy włoskie/ocet balsamiczny".

Suchy opis buduje językowy dystans. Możemy mieć poczucie, że jesteśmy traktowani jak klienci, a nie wnuczęta babci robiącej dla nas pierogi. 
Małgorzata Majewska, językoznawczyni i specjalistka od komunikowania. 

Członkowie grup "Krakowskie wieści spożywcze" i "Jedlingi w Krakowie" zwrócili uwagę na jeszcze jeden trend w menu. Wesołe dopiski przy daniach, brzmiące bardziej jak żarty dla wtajemniczonych (czyli pracowników restauracji) niż informacja, co jest w daniu. Jeden z lokali na krakowskim Kazimierzu przy pozycji "krewetki w panko" (bardzo smacznej!) informuje na przykład, że "Misiek z kuchni mówi na krewetkę kuuuur*unia". Inny reklamuje "zupę szefa kuchni" sposobem podpatrzonym najpewniej u jakiegoś samozwańczego króla Tindera – "zamów, a się przekonasz :)".

W tej samej kategorii można umieścić wszystkie "domowe gulasze" i "kluski z przepisu babci". Niewiele mówią o tym, co zastaniemy na talerzu… ale nie o to w nich chodzi. - Ten mechanizm uruchamia domenę bliskości rodzinnej. Bardzo ciekawe jest to, że nie ma znaczenia, czy nasze babcie dobrze gotowały, czy nie, ale w stereotypie babcia robi najlepsze pierogi. Tu chodzi o to, że ktoś nas traktuje wyjątkowo, jak w rodzinie. Ktoś nie gotuje hurtowo, tylko specjalnie dla nas, jak babcia, która czekała na nas cały dzień. Chodzi o uruchomienie uczuć bliskości, tęsknot, wszystkiego, co obiecuje nam świat reklamy i iluzji rodziny. Nie tego, jak naprawdę jest, bo różnie bywa – zauważa językoznawczyni. I dodaje: - Te wszystkie określenia mają nas przenieść do fajniejszej rzeczywistości, a tę rzeczywistość obiecuje nam jedzenie w danej knajpie.

Jako jedną z takich obietnic Majewska wskazuje treść książki kucharskiej z 1926 roku autorstwa Marii Ochorowicz-Monatowej. Śniadania są tam podzielone na "skromne" i "wykwintne". W tej drugiej kategorii znajduje się na przykład następujący zestaw: "consomme aux tomates, paszteciki, kotlety cielęce z truflami, purée z zielonego groszku, przepiórki i chruściele pieczone, sałata - kompot, lody 'charlotte russe', sery - owoce" (tak, to wciąż propozycja jednego śniadania). Błyskawicznie sprowadza to do parteru wszystkich, którzy uważają, że przyrządzenie na niedzielne śniadanie omletu ze szparagami lub upieczenie świeżych bułek drożdżowych jest aktem wyjątkowego heroizmu. Szukając pocieszenia w sekcji " śniadań skromnych", zderzamy się natomiast ze "zrazikami cielęcymi po parysku, grzybkami duszonymi ze śmietaną, serami i owocami". Nie da się ukryć – świat byłby lepszym miejscem, gdyby wszystkie "skromne" posiłki mogły wyglądać tak, jak proponowała Maria Ochorowicz-Monatowa.

Śniadanie "skromne" czy "wykwintne"?
Śniadanie "skromne" czy "wykwintne"?
Źródło: Uniwersalna książka kucharska, Maria Ochorowicz-Monatowa / Małgorzata Majewska archiwum prywatne

Makłowicz: to żaden barok

Nic nie stoi na przeszkodzie, by jedzenie traktować jak sposób odhaczenia pierwszej pozycji w piramidzie Maslowa i zamiast polować na najdoskonalsze pomidory i najzieleńszy szczypiorek konsumować codziennie na przykład odmierzoną porcję odżywczego granulatu (sprawdza się u gupików).

Z drugiej strony, myśl "niech siadanie przy stole będzie przyjemnością" również ma swoich zwolenników. "Muśnięcia", "towarzystwa" i "kołderki" są jednym z przejawów tej filozofii – ale nie najstarszym.

- W XVII-XVIII wieku ambicją kucharzy była taka obróbka produktów, by na talerzu nie przypominały samych siebie. Ceniono rozmaite triki i niespodzianki. Od XIX wieku, wraz ze zwrotem romantycznym, zaczęto wykorzystywać kuchnię do budowania tożsamości narodowych i powstała moda na potrawy narodowe. W Polsce - bigos, schabowy, kurczak po polsku, ryby słodkowodne, na Węgrzech - gulasz, naleśniki Gundela, we Włoszech - pizza, makarony, we Francji - hotelowa i restauracyjna grande cuisine w stylu Careme'a – tłumaczy Maciej Nowak, krytyk kulinarny i teatralny.

Podobnie jak XVII-wieczni kucharze polskie gospodynie w PRL także stawały na głowie, by serwowane przez nie dania wydawały się czymś innym (w domyśle – lepszym), niż były w rzeczywistości. Tym razem nie wynikało to jednak z przesadnego luksusu, a z ograniczonego asortymentu.

- Mam wydany przez Zjednoczenie Gospodarki Rybnej periodyk "Dziś Coś z Ryb", w którym pod hasłem "Lepsze niż sobie wyobrażasz" znalazło się wiele wyjątkowych przepisów na dania z ryb właśnie. Na przykład: halibut à la Dobra Gospodyni, bigos z dorsza, płastuga pieczona w słoninie czy ostrobek à la flaczki – wylicza Wojciech Przylipiak, autor książek "Czas wolny w PRL" oraz "Sex, disco i kasety video". Joanna Chmielewska z kolei w książce "Boczne drogi" opisywała kompromitację towarzyską, którą zaliczyła jej kuzynka, próbując zastąpić podczas proszonego obiadu niedostępną wówczas cielęcinę krowim wymiączkiem. Składniki się zgadzały, nikt jednak nie uprzedził kucharki, że aby uzyskać pożądaną miękkość, wymiączko wymaga gotowania znacznie dłużej niż zwykłe mięso i po obróbce termicznej "tak na oko" jest spektakularnie niejadalne.

Zresztą na limitowanym zestawie składników operowały nie tylko zaradne panie domu, ale również renomowane lokale. - Widać to w "Alternatywy 4", kiedy docent Zenobiusz Furman (genialny Wojciech Pokora) odwiedza wykwintną restaurację Kongresową. Wśród polecanych przez kelnera potraw znajduje: indyka po bretońsku, po cygańsku, po portugalsku, indyka à la flaczki, à la łosoś i à la szynka. Z kolei w menu wykwintnego przyjęcia w jednym z odcinków "Czterdziestolatka" Madzia Karwowska wymienia lina à la flaczki czy ciernika à la łosoś – wspomina Przylipiak.

Jak zauważa nasz rozmówca, szczególną popularnością cieszyły się w PRL zamienniki mięsa. Schabowe smażono na przykład z mortadeli lub boczniaków. By nikomu nie przyszło do głowy zakwestionować wyborności kotleta niemającego nic wspólnego z dorodnym prosięciem, opisywano go stosownie w menu. "Kotlet z boczniaka" brzmi mniej ekscytująco niż, dajmy na to, "leśna rozkosz w otulinie złocistej panierki, z obu stron obsmażona na najdoskonalszym maśle, w akompaniamencie rodziny świeżych surówek". I nic to, że "masło" w życiu nie widziało nawet cienia krowy, obsmażenie z mniej niż jednej strony byłoby kompletnym absurdem i ryzykiem sanitarnym, a na surówki (całkowicie ze sobą niespokrewnione!) składał się nieśmiertelny zestaw: seler o niejednoznacznym smaku, trocinowata marchew i buraczek żałujący, że nie został barszczem.  

- To się brało z aspiracji. Chodzenie do lokali gastronomicznych jest w Polsce zjawiskiem powszechnie praktykowanym od zaledwie kilkudziesięciu lat. Wyjąwszy duże miasta, ludzie zaczęli chodzić do restauracji wcale nie tak dawno. Restauratorzy próbowali ich czymś takim przyciągnąć, to była taka moda – wyjaśnia Robert Makłowicz.

Makłowicz zauważa też, że nazywanie "śmietankowo-czekoladowej rozkoszy w asyście sezonowych owoców" barokowym opisem nie oddaje sprawiedliwości prawdziwym twórcom baroku. - To była pseudopoetyckość i pseudobarokowość. Poezja barokowa może być czymś dobrym, mimo że jest wielopiętrowa, rozbuchana, podobnie jak muzyka barokowa. Ten "cudowny wczoraj wyłowiony śledź troskliwie zamarynowany w oleju, pieczołowicie umieszczony pod kołderką z cebulki pokrytej rosą ze śmietanki prosto od krowy pana Zdzisia" z prawdziwym barokiem nie ma nic wspólnego – przekonuje krytyk.

Także internauci, których zapytaliśmy o wspomnienia związane z takimi piętrowymi opisami dań, mówią o nich z rozbawieniem.

Mateusz: - Któżby tam jadł zwykłą pomidorówkę, skoro można zamówić "Pomidorowy krem z nutą sycylijskiej oliwy"? Wittgenstein pisał przecież, że język idzie w parze ze świadomością, czy tam odwrotnie, wobec tego zdechnięta WZ-tka nabierze klasy, gdy na karcie (zgonu) stanie się "czekoladowo-śmietankową rozkoszą", zaś wołowa rąbanka magicznie przeistoczy się w "delikatne carpaccio na ŁOŻU z pikli i szalotek, w CHMURCE z musu musztardowego, z żółtkiem od NASZYCH kur".

Katarzyna: - Pamiętam, jak dobrych sześć lat temu w jednej z restauracji na zamku zamówiłam "Wykwintny krem angielski w otulinie czekoladowego koszyczka, towarzystwie świeżych owoców sezonowych z chrupkim waflem i domowymi lodami śmietanowymi z soczystym malinowym ganachem". Opis że ojeju, ale to będzie boskie, a dostałam dosłownie naparstek kremu, pół gałki lodów, truskawkę przekrojoną na pół, cztery połówki winogron, rurkę waflową pustą w środku i trzy kropki sosu malinowego. Wszystko artystycznie rzucone na talerz wielkości opony od malucha. Parsknęłam śmiechem, jak to zobaczyłam. Mina zrzedła, kiedy przyszło do płacenia rachunku.

Jak jest, jak będzie?

Po transformacji roku 1989 problemy z zaopatrzeniem restauracyjnych kuchni zmalały, ale potrzeba uwznioślenia aktu konsumpcji nie tylko pozostała, ale wręcz przybrała na sile. - Ta tendencja była charakterystyczna dla lat 90., kiedy polska klasa średnia szukała mocno swego stylu. A że był to styl nowobogacki i pretensjonalny, trudno się dziwić. Po latach wstrzemięźliwości nagle zachłysnęliśmy się obfitością – zauważa krytyk kulinarny Maciej Nowak.

Przez trzy ostatnie dekady ten poetycki styl stopniowo oddawał pola bardziej lakonicznym i informacyjnym opisom dań. Na pierwszy rzut oka w 2021 roku dominuje już jego odwrotność: prosta wyliczanka najważniejszych składników dania. Bez wyjaśnienia, gdzie na talerzu oraz w jakiej proporcji i formie je zobaczymy, bez obietnicy, co zrobią z naszym podniebieniem.

Tematem przestają być konkretne przepisy, lecz wyjątkowe produkty. To dzięki temu pojawiła się zauważona przez panią tendencja do wymieniania sucho i lakonicznie nazw produktów. One są tak wyjątkowe, że nie potrzeba ubierać ich w żadne barokowe opisy.
Maciej Nowak, krytyk kulinarny i teatralny

Restauratorzy wierzą, że jakość produktów, z których korzystają, samodzielnie obroni danie. Nie rozpływają się więc nad walorami smakowymi wołowiny, z której powstanie burger. Zakładają, że klient, widząc hasło "wołowina Kobe", będzie wiedział, że ma do czynienia z najszlachetniejszą odmianą krowiego mięsa i może oczekiwać wyjątkowo delikatnego smaku.

Z kolei zdaniem Makłowicza fakt, że rozbuchane opisy dań zostały wyparte, świadczy między innymi o tym, jak zmieniły się nasze oczekiwania wobec gastronomii i jak ewoluowaliśmy jako konsumenci.

- Moda przeminęła, po pierwsze dlatego, że każda moda przemija, a po drugie dlatego, że zmienia się świadomość kulinarna. Teraz mamy inną modę, która również czasami bywa denerwująca, chociaż zdecydowanie bardziej mi się podoba. To taka moda na ascetyzm, czyli mamy napisane "ciecierzyca, kurkuma, kmin, pieprz syczuański". Tak jest opisane danie i w zasadzie nie wiemy, o co chodzi. Jest to jakaś informacja, ale czasami jest to bardzo zagadkowe. A wystarczyłoby napisać "ciecierzyca duszona w pomidorach z dodatkiem kminu rzymskiego i czosnku", na przykład – sugeruje nasz rozmówca.

Zdaniem Makłowicza rozbudowane opisy dania są znacznie mniej pożyteczne od prostego komunikatu, z jakich elementów składa się posiłek.

Dla mnie w opisie dań najważniejsza jest właśnie ta informacja, a nie poezja, ja poezji szukam gdzie indziej. Czym innym jest twórczość Andrzeja Bursy albo Adama Zagajewskiego, a czym innym karta restauracyjna. Czytając kartę, nie szukam takich samych doznań, jakich szukam, czytając poezję
Robert Makłowicz, podróżnik i krytyk kulinarny

Podobnego zdania wydają się też być krakowscy foodies.

Piotrek: - Dla mnie bardziej czytelne są same składniki (ewentualnie z dodatkami "geograficznymi" w stylu Nolio). Nie muszę i nie chcę czytać czterozdaniowego opisu "świeżej" sałatki z pomidorami "dojrzewającymi na południowych stokach" z "chrupiącą" rukolą i polanej "krystalicznym" winegretem.

Tomasz: - Rośnie świadomość ludzi, którzy odwiedzają restauracje i takie zagrywki już zwyczajnie nie skutkują. Można napisać dobrze brzmiący opis dania, po prostu informując o tym, co i jak zostało przyrządzone. I bardzo dobrze, bo ta kwiecistość języka brzmiała jak teksty Comy – nawet traktując o poważnych, dobrych smakach, zwyczajnie je trywializowały.

Marcin: Cieszę się niezmiernie, że coraz więcej restauracji decyduje się na to, by ich menu było jasne, czyste i przejrzyste. Poezje to ja mogę czytać wieczorami w łóżku. A dania wolałbym, żeby rozpieszczały mnie smakiem, a nie opisem.

Jednocześnie nie wszyscy są przekonani do nowego, lapidarnego trendu.

Olga: - Poza sytuacjami, kiedy idę na set menu niespodziankę, lubię wiedzieć, w jakiej formie zostanie mi podane danie. Zdarzyło się, że na deser zamówiłam arbuza, który wjechał na talerzu zgrillowany, o czym nie było mowy w karcie. Dlatego nie przepadam za opisami typu "burak / kozi ser / chrzan". Z drugiej strony "buraczany moment w otulinie koziego sera, muśnięty chrzanowym pocałunkiem" brzmi bardziej śmiesznie niż kusząco. 

Agata: - Z tego, co pamiętam, minimalistyczne opisy dań z użyciem ukośników zapoczątkował Modest Amaro wraz z otwarciem swojego Atelier. Potem ruszyła lawina i taką pisownię zaczęły stosować inne restauracje. Lakoniczność opisów, która dla gości może stanowić problem, powinna wykorzystać obsługa lokalu jako punkt zaczepienia do opowieści o daniach.

David: - Moim zdaniem wszelkie "kołderki" i "towarzystwa" brzmią fatalnie, ale mając do wyboru tylko skrajności, wolałbym to niż drugi koniec skali (składnik/składnik/składnik), bo przynajmniej wiem, co zamawiam.

Wielki słowik menuizmów (wydanie okrojone)

Czy "asysty", "kąpiele" i "rozkosze" wrócą? Zapytany o to Robert Makłowicz przyznaje, że trudno to ocenić. - Myślę jednak, że w tak rozbuchanej wersji, ocierającej się o śmieszność, to nie wróci, bo to już nikomu nie imponuje. To miało imponować ludziom i uczynić kaszankę z jabłkami czymś więcej, niż taka kaszanka jest. Oczywiście, kaszanka z jabłkami może być czymś wzniosłym, jeśli jest dobra, ale wówczas nie potrzebuje wsparcia literackiego – tłumaczy krytyk.

Internauci zwrócili też uwagę na inne elementy, które ich zdaniem powinny zniknąć z menu. Bo czy "rucola" i "avocado" smakują w jakiś sposób lepiej niż ich odpowiedniki ze swojskim "k" i "w"?

Paulina: - Gdzie jest konsekwencja, pytam, nie widząc w menu roshponki ani pomidorków coctailowych?

I czy "szyfonada z bazylii" staje się mniej ponętna, gdy nazwiemy ją po prostu "ciętą bazylią" (w paski, po zwinięciu listków)?

Tajemnicza i ponętna szyfonada
Tajemnicza i ponętna szyfonada
Źródło: Shutterstock

Być może próby zaimponowania gościom nazwami technik gotowania to nowa odsłona "muśnięcia" i "otuliny". W końcu w restauracji "szparagi z kaparową espumą" są wyborną przystawką żądającą przynajmniej dwóch relacji na Instagramie. Jeśli natomiast przygotowane w domu warzywo pokryje się kwaśno-słoną pianą, prawdopodobnie jedyna relacja, którą rozważymy, to ta ze śmietnika na odpady bio.

Na wypadek, gdyby barokizacja ulotnych druków gastronomicznych jednak powróciła, prezentujemy wyimki z kieszonkowego słownika tychże:

Asysta - kontuzja z dzieciństwa stanęła między twórcą menu a posiadaniem zegarka o wartości mieszkania. Patrz: towarzystwo.

Buraczany moment - wyrażenie wywodzące się z internetowego slangu, używane do określania 70 procent interakcji na Twitterze.

(…)

Jędrny - 69 procent polskich wujów deklaruje, że na widok tego słowa rośnie im wąs.

Kołderka - sosu jest sporo (przeproś swoje tętnice).

(…)

Muśnięty - sosu jest niewiele.

Nuta - będzie trochę czymś smakowało.

Otulina - może być użyta na talerzu, można nią ocieplić dom. Ważne: wełna mineralna tylko wygląda jak wata cukrowa po roku w Rosji. NIE JEŚĆ.

(…)

Skąpane (np. w maśle) - wyobraź sobie obfite strugi tłuszczu, a potem zrewiduj oczekiwania.

Towarzystwo - coś będzie leżeć na talerzu.

Wielki słowik menuizmów - nieistniejący leksykon terminów pojawiających się regularnie w opisach dań, poddający je przesadnej trywializacji, lekceważący sentyment do minionej epoki oraz wyrażający niezrozumienie dla faktu, że stworzenie smakowej piany będącej elementem dania to proces wymagający znaczących umiejętności gastronomicznych.

Barokowo czy lakonicznie, warto uprzedzić konsumenta, czego może spodziewać się na talerzu. I nie windować sztucznie oczekiwań, jak zrobili to autorzy billboardu, który zobaczyłam kiedyś na trasie Warszawa-Kraków. Potężny napis głosił: "GIGANTYCZNY SCHABOWY - 5 KILOMETRÓW".

"To faktycznie dość spory" – zadumałam się.

Czytaj także: