350 osób musiało w sobotę opuścić szpital przy ul. H. Kamieńskiego we Wrocławiu po tym, jak dwa razy poinformowano o podłożeniu w nim bomby. - To szło bardzo zgrabnie, postępowaliśmy według instrukcji - powiedział w niedzielę rano dyrektor szpitala, prof. Wojciech Witkiewicz.
Jak poinformował, pierwszy alarm był tuż po godzinie 16. Pacjenci zostali ewakuowani, a policjanci z psami, strażacy, pogotowie gazowe i energetyczne sprawdzało budynek. Okazało się, że alarm jest fałszywy i część chorych mogła wrócić do sal.
Było podjęte olbrzymie ryzyko, ponieważ w szpitalu w tym czasie, tylko w jednym budynku było 400 chorych, w tym prawie 80 noworodków i dzieci, które były w inkubatorach. Chorych na respiratorach było prawie 70. Ten, kto robi coś takiego, to nie wiem, czy sobie zdaje sprawę, że odpowiada za życie ludzi. prof. dr hab. Wojciech Witkiewicz
- Pierwszą wiadomość o podłożeniu bomby otrzymaliśmy od Centrum Zarządzania Kryzysowego i policji, że ktoś zadzwonił do strażaków z budki telefonicznej. W pierwszym etapie do domów wróciło ok. 100 chorych, a resztę przygotowano w punktach do transportu. Po przeszukaniu chorzy wrócili do łóżek - podkreślił dyrektor szpitala.
Witkiewicz uściślił, że druga informacja o kolejnej bombie dotarła od pielęgniarek ok. godz. 23. - Personel szpitala powiedział, że ktoś pod szpitalem wykrzykiwał, że skoro nie ewakuowaliśmy chorych, to znów wysadzą budynek ok. północy - powiedział. Po powtórzonej akcji o godz. 1.30 wiadomo było, że to znów fałszywy alarm.
- Część chorych trafiła do innych szpitali i tam już została położona. Byli bardzo zestresowani, wyziębieni. Za to część, która był jeszcze w autobusach i karetkach pogotowia wróciła do naszego szpitala - stwierdził Witkiewicz. Jak dodał, wszystko szło bardzo zgrabnie, gdyż cały personel postępował zgodnie z instrukcjami, a pacjenci cierpliwie czekali w pogotowiu na opuszczenie budynku.
W czasie drugiej ewakuacji zmarł jeden z chorych, ale jak podkreślił dyrektor, mężczyzna był w skrajnie ciężkim stanie, podłączony do respiratora.
Ryzyko i koszty
- Było podjęte olbrzymie ryzyko, ponieważ w szpitalu w tym czasie, tylko w jednym budynku było 400 chorych, w tym prawie 80 noworodków i dzieci, które były w inkubatorach. Chorych na respiratorach było prawie 70. Ten, kto robi coś takiego, to nie wiem, czy sobie zdaje sprawę, że odpowiada za życie ludzi. A poza tym naraża nas na straszne koszty, które mogłyby być przeznaczone na leczenie pacjentów - mówił dyr. Witkiewicz.
Jak dodaje, jedna taka akcja z wezwaniem wszystkich służb to dla szpitala koszt od 150 do 200 tys. zł.
Mężczyźnie lub mężczyznom, którzy wszczęli alarmy, grozi do ośmiu lat pozbawienia wolności.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24