Na lotnisku stawili się punktualnie. Na wakacje na Cyprze nie mogli się doczekać, jak ich sześcioletni syn. Ale odprawa trwała dłużej niż zwykle, Łukasz zaczął się zastanawiać: coś chyba jest nie tak. I było. Do samolotu nie wsiadł, trafił za to do aresztu śledczego na warszawskim Służewcu.
Żona Łukasza i syn byli już po odprawie granicznej. Szybko poszło. Łukasz był jeszcze w kolejce. Stał i czekał. Ale sierpień, środek lata. Żar się z nieba leje, podróżnych mrowie. Pomyślał: "może dlatego". Chwilę później podszedł do niego funkcjonariusz Straży Granicznej. Powiedział: "proszę za mną" i przedstawił mu decyzję Sądu Rejonowego dla Łodzi Śródmieścia: areszt.
Szok.
Łukasz: - Niezapłacony przeze mnie mandat przedawnił się i został zamieniony na cztery dni aresztu. Byłem kompletnie zaskoczony, zupełnie nie wiedziałem, jak zareagować. Patrzyłem na kopię wyroku i nie mogłem uwierzyć, jak to możliwe.
Nie rozumiał, dlaczego nie może mandatu zapłacić tu i teraz. Na lotnisku. Syn płakał, rozumiał z całej sytuacji jeszcze mniej niż Łukasz.
W szoku był jeszcze w radiowozie i w areszcie. - Inni aresztowani nie mogli się nadziwić, że trafiłem tu za mandat za parkowanie, sto złotych! - opowiada. Dodaje, że dwukrotnie przechodził procedury: rewizja, przeszukanie, rozbieranie do naga.
Osłupiały Łukasz pyta: - Jak to możliwe? Dlaczego od razu mnie aresztowali? Dlaczego komornik nie zajął mojego konta albo stu złotych nie potrącono mi z rozliczenia PIT-u?
Zdziwiona, kiedy rozmawiamy o sprawie, nie jest rzeczniczka Komendanta Nadwiślańskiego Oddziału Straży Granicznej Dagmara Bielec. - Takich przypadków w sezonie mamy nawet kilkadziesiąt - mówi.
A my zapytaliśmy policję, sąd i prawników, kiedy mandatowi dłużnicy mogą zapomnieć też o wakacjach, a kiedy będą mieli szansę, żeby na lotnisku się wykupić.
Swoją historię opowiedział nam również Leszek, który przez mandat za niewłaściwe parkowanie jeszcze kilka dni temu miał status poszukiwanego. Dowiedział się o tym, gdy do jego domu zapukali policjanci, żeby zawieźć go za kraty.
Leszek: - Ostatecznie, zamiast do aresztu, podrzucili mnie do bankomatu.
Gdy mandat równa się areszt
Leszek przyznaje na początku rozmowy z nami, iż wie, że mógł skończyć gorzej. Na przykład w areszcie.
Bo jeszcze dwa dni temu w policyjnych rejestrach miał status "poszukiwany".
Opowiada: - W środę przed moim domem pojawił się radiowóz i trójka policjantów. Pomyślałem, że chodzi o spalony dom, który stoi w sąsiedztwie. W mojej okolicy spłonęła willa. Wskazywałem służbom, że coś należy z nią zrobić, kawałki dachu wiszą przecież na drzewach, w każdej chwili mogą spaść na dzieciaki, które tam zaglądają. Myślałem, że w tej sprawie przyjechali. A oni mówią: "panie Leszku, niestety mamy nakaz zatrzymania pana i doprowadzenia do aresztu na Służewcu".
Zdębiał.
- Dwa dni do odsiadki zasądzone przez Sąd Rejonowy w Piasecznie. Za niezapłacony mandat za 100 złotych, o którym nie miałem pojęcia. Na szczęście trafiłem na sympatycznych i rozsądnych policjantów - mówi.
"Czy to się opłaca?"
Rozmawiamy w czwartek rano. Pytam Leszka, czy pamięta mandat, który dostał.
- Nie mam pojęcia, o co chodziło! - odpowiada.
Obiecuje mi, że zadzwoni do sądu i się dowie. Wraca z informacją po dwóch godzinach. Już wszystko jasne. - Straż miejska zwróciła się do sądu o ukaranie mnie grzywną w wysokości stu złotych za parkowanie samochodu w miejscu niedozwolonym. Kojarzę to miejsce, w Piasecznie, wszyscy tam parkują, gołe słupy, żadnych znaków. Ptasie Osiedle. Obok knajpa.
Zaczyna układać puzzle, chodzi o zdarzenie sprzed dwóch lat: - Miałem kiedyś w tym miejscu sprzeczkę ze strażnikami miejskimi, którzy chcieli mi wlepić mandat, od tego pewnie się zaczęło. Nie przyjąłem go.
Ale żadnej korespondencji w tej sprawie nie pamięta. Przyznaje, że mógł jej nie odebrać. - Mieszkam na wsi, z awizo różnie bywa. Kiedyś mandaty strażnicy zostawiali za szybą i się zapłaciło - tłumaczy.
Teraz zarzeka się: - Nic nie dostałem. W sądzie usłyszałem: gdybym chciał lecieć na wakacje, tobym został zatrzymany. Pytałem, jak to jest z tym aresztem, usłyszałem, że faktycznie czasem trzeba kogoś doprowadzić, bo ktoś nie chciał zapłacić.
Liczy w pamięci: - Doprowadzenie mnie do aresztu, cztery dni wyżywienia. Czy to się opłaca?
Mandat pamięta, o sprawie zapomniał
Łukasz pamięta mandat, którym został ukarany kilka lat temu. - To było latem w 2019 roku. Podczas służbowego wyjazdu z Warszawy do Łodzi musiałem pojechać do Łódzkiego Ośrodka Geodezji przy ulicy Traugutta. Tam zaparkowałem, jak się okazało, w miejscu niedozwolonym, bo przeznaczonym dla busów - mówi Kontaktowi 24.
- Miejsce było moim zdaniem nieoznaczone dostatecznie, bo nie było tam żadnych znaków poziomych, a znak informujący o przeznaczeniu tego miejsca dla busów znajdował się 50 metrów wcześniej, po zaparkowaniu był odwrócony ode mnie. Strażnikom miejskim już na miejscu wyjaśniłem mój punkt widzenia i odmówiłem przyjęcia 100 złotych mandatu, ponieważ stwierdziłem, że będę się od niego odwoływał. Tak też zrobiłem i w marcu 2020 roku złożyłem odwołanie do Straży Miejskiej w Łodzi - podkreśla.
Odpowiedź, jak twierdzi, nie przyszła. - Stwierdziłem, że albo moje odwołanie zostało uwzględnione, a jeśli nawet nie, to ostatecznie komornik sam ściągnie należność z mojego konta. Zapomniałem o sprawie.
Przypomnieli mu o niej 15 sierpnia strażnicy graniczni, kiedy chciał polecieć na długo wyczekiwany urlop z rodziną.
Mieli lecieć na Cypr. - Żona i syn byli już po odprawie granicznej i przyszła pora na mnie. Trochę się zaniepokoiłem, bo trwało to wyjątkowo długo. Po chwili pojawił się funkcjonariusz Straży Granicznej i poprosił mnie ze sobą. Przedstawiono mi decyzję Sądu Rejonowego dla Łodzi Śródmieścia, że niezapłacony przeze mnie mandat został zamieniony na cztery dni aresztu. Byłem kompletnie zaskoczony, zupełnie nie wiedziałem, jak zareagować. Patrzyłem na kopię wyroku i nie mogłem uwierzyć, jak to możliwe. Szczególnie że nigdy nie byłem karany, a moje największe wykroczenie to mandat za przekroczoną prędkość w terenie zabudowanym - przyznał. Chciał zapłacić od ręki. - W międzyczasie na lotnisku była zmiana dyżurów. Funkcjonariusz, który mnie zatrzymał, spytał mnie, czy mam dostęp do płatności internetowych, to mogę zapłacić mandat i polecę na wakacje. Powiedziałem, że jak najbardziej. W międzyczasie zmienili się funkcjonariusze, przyszedł inny pan i poinformował mnie, że nie ma takiej możliwości, żebym zapłacił - opowiada. Został aresztowany. - Na oczach mojego zapłakanego syna, który rozumiał z tego jeszcze mniej niż ja. Trafiłem najpierw na jedną noc do aresztu Straży Granicznej na Lotnisku Chopina, a następnie zostałem przewieziony do Aresztu Śledczego w Warszawie na Służewcu. Dwukrotnie przechodziłem procedury. Rewizja, przeszukanie, rozbieranie do naga. Na lotnisku byłem sam w celi, a na Służewcu z dwoma mężczyznami skazanymi za narkotyki i jazdę po alkoholu - opowiada.
Łukasz już tu nie mieszka
Łukasz, podobnie jak Leszek, przekonuje, że nie dostał pism z sądu. Choć przyznaje, że mógł ich nie tyle nie dostać, co nie odebrać. - Strażnik miejski moje dane podczas przyznawania mandatu spisywał z dowodu osobistego, na którym widniał wtedy adres mojego domu rodzinnego. W międzyczasie dwukrotnie zmieniałem miejsce zamieszkania. Najpierw mieszkałem w Rzeszowie, teraz w Łomiankach. Nigdy nie dostałem żadnego pisma. Być może gdzieś przyszło, ale nie dostałem żadnej informacji o tym - przyznaje. Podczas rozmowy ze mną zaznacza po raz kolejny: - Nie rozumiem, jak mandat o wysokości stu złotych mógł zmienić się w aresztowanie uczciwego człowieka. Procedury, żeby zostać aresztowanym, są ogromne i przejście z mandatu do aresztu to bardzo długa droga. W międzyczasie też powinny być jakieś prace społeczne. A mnie po prostu aresztowali. Czy tak to musiało się potoczyć? Czy według sądu naprawdę nie było innego wyjścia?
Sprawdziliśmy to.
Po pierwsze: mandat
Zacznijmy od mandatu. Zarówno Leszek, jak Łukasz nie zgodzili się z decyzją strażników miejskich. I mieli do tego prawo. Reguluje to Kodeks wykroczeń. Wtedy organ, który mandat wystawił: straż miejska czy policja, zwraca się do sądu o ukaranie (artykuł 99 Kodeksu wykroczeń). Jesteśmy o tym powiadamiani w momencie, kiedy odmówimy przyjęcia kary. Wtedy powinniśmy się spodziewać korespondencji z sądu.
Co się dzieje później? Sąd mandatów nie wystawia. Wtedy już mówimy (jeżeli policja czy straż miejska udowodnią naszą winę) o wyroku, czyli zazwyczaj o grzywnie.
Sąd wydaje wyrok nakazowy, o czym musi ukaranego poinformować. Takie posiedzenie odbywa się bez udziału stron. Pismo z informacją o grzywnie i jej wysokości (sąd może też, ale nie musi obciążyć obwinionego kosztem postępowania) listem poleconym zostaje wysłane do obwinionego. Taką korespondencję trzeba odebrać osobiście. Jeżeli listonosz obwinionego nie zastanie, dwukrotnie zostawia awizo.
Ani Łukasz, ani Leszek takiego pisma, jak twierdzą, nie odebrali. Ale - mówią specjaliści - to bez znaczenia, bo przez sąd korespondencja została potraktowana jako odebrana. I znów odsyłają nas do przepisów.
- Jeżeli strona nie podając nowego adresu, zmienia miejsce zamieszkania lub nie przebywa pod wskazanym przez siebie adresem, pismo wysłane pod ten adres uważa się za doręczone - słyszymy w warszawskim sądzie.
Jeżeli z kolei fotoradar zrobi zdjęcie kierowcy, mandat zostaje wysłany na adres właściciela samochodu. Ten z kolei musi podać osobę, która prowadziła. Jeżeli tego nie zrobi, sam musi zapłacić.
Mecenas Piotr Paduszyński tłumaczy: - Bez tego przepisu proces cywilny i karny nie poszedłby nigdy do przodu. Najlepszą obroną przed pozwem, którego nie chcemy, byłoby jego nieodebranie.
Wtedy sprawa nigdy by nie ruszyła.
Efekt był taki, że ani Łukasz, ani Leszek o zasądzonej grzywnie nie wiedzieli, a sądowe procedury toczyły się dalej. Gdyby pismo odebrali, mogliby złożyć sprzeciw. Wtedy wyrok nakazowy wyrzucany jest do kosza, a sąd przeprowadza rozprawę, już z udziałem wszystkich stron. Mogliby też grzywnę opłacić.
Tymczasem otrzymywali kolejne awizowane pisma z informacją o konieczności zapłaty grzywny.
Nie od razu areszt, najpierw kolejne pisma
Ale to też nie jest tak, że jeżeli ktoś nie reaguje na wezwania, sąd od razu decyduje o zamknięciu za kratami. Sąd może zdecydować również o pracach społecznych, na które obwiniony musi się również zgodzić albo nie. I tutaj wracamy do punktu wyjścia. Strona musi odebrać pismo. Bezwzględny areszt (bez możliwości zamiany na grzywnę) to już ostatnia część układanki. Ostateczność.
Mecenas Piotr Paduszyński opisuje nam historię swojego klienta, który wyemigrował do Wielkiej Brytanii, ale w Polsce bywał. Podczas takich odwiedzin fotoradar zrobił mu dwukrotnie zdjęcie za kierownicą.
Na adres zameldowania otrzymał informację od służb. Według wtedy obowiązujących przepisów musiał potwierdzić, że to on siedział za kierownicą. Nie zrobił tego, więc uznano, że mandatu nie przyjął. Sprawa trafiła do sądu. Otrzymał wyrok nakazowy, również wysłany na adres zameldowania. Nie odebrał go, więc wyrok się uprawomocnił.
Paduszyński: - Miał dwie drobne grzywny do zapłacenia, nie za duże, ale skoro o nich nie wiedział, to ich nie zapłacił. Jak go wzywali do zapłaty, również o tym nie wiedział, więc sąd wszczął postępowanie o zastępczą karę pozbawienia wolności, 14 dni.
Do aresztu jednak nie trafił. Choć, jak mówi mecenas, zdecydował o tym przypadek. - O całej historii dowiedziałem się całkowicie przypadkowo. Pojechałem do sądu, by czytać akta innej prawy, w której reprezentowałem właśnie mojego klienta z Wielkiej Brytanii. Chciałem zamówić akta do czytelni, ale nie miałem pod ręką sygnatury, zapomniałem. Poprosiłem więc pracowników sądu o jej ustalenie, podając imię i nazwisko. To podali mi trzy sygnatury, a nie jedną. Zamówiłem akta do czytelni i dopiero wtedy dowiedziałem się, co się stało - opowiada adwokat.
Klient mecenasa zapłacił grzywnę. - Wystąpiłem wtedy do sądu o umorzenie postępowania wykonawczego i o to, żeby go nie zatrzymywali. Sąd to zrobił. Temat zamknięty - wyjaśnia mecenas.
Jak wskazuje nasz rozmówca, taką ścieżkę odwoławczą musieli mieć też Łukasz i Leszek, bo w ich przypadkach nie mogliśmy liczyć na zajęcie komornicze, czy zabranie pieniędzy z rozliczeń PIT. Tak dzieje się w przypadku mandatów, które zostały przyjęte i nie zostały opłacone.
- Jeżeli ktoś go jednak nie przyjął lub nie potwierdził oficjalnie, że to on jechał samochodem, sprawa trafia do sądu. Dlaczego? Ponieważ policja nie może wydać wyroku. Wówczas sąd musi to rozstrzygnąć. Sąd nie może już zastosować postępowania mandatowego. Musi wydać wyrok - tłumaczy mecenas.
Poszukiwani
Jeżeli więc w porę od mandatu się nie odwołamy, a korespondencji z sądu nie odbierzemy, możemy liczyć się z tym, że zostaniemy zatrzymani na przykład na lotnisku lub do naszych drzwi zapukają policjanci.
Wioletta Domagała z piaseczyńskiej policji zapewnia, że w takich sprawach funkcjonariusze działają sprawnie: - Policja po otrzymaniu z sądu nakazu do odbycia kary niezwłocznie rejestruje go w systemie policyjnym wraz z podstawą prawną, za jaki czyn osoba została ukarana, nazwą organu, który wydał postawę, sygnaturą akt, informacją, że od zastępczej kary aresztu można się uwolnić, wpłacając grzywnę w określonej wysokości oraz numer konta, na który należy uiścić opłatę, jeśli taka możliwość jest.
Z kolei osoba obwiniona natychmiast trafia do rejestru policyjnego jako osoba poszukiwana. - Podczas każdej czynności związanej z legitymowaniem, na przykład kontroli drogowej czy próby przekroczenia granicy, zostanie zatrzymana - mówi policjantka.
Rolą policjantów, jak opisuje Domagała, jest również ustalenie adresu "poszukiwanego". Jadą do niego, pokazują nakaz zatrzymania.
- I co wtedy?
- Jeżeli sąd przewidział możliwość uwolnienia się od kary pozbawienia wolności, funkcjonariusze informują o tym fakcie. Jeżeli osoba deklaruje chęć uiszczenia należności, umożliwiają jej to w najbliższej kasie pocztowej czy placówce banku. W przypadku braku możliwości wpłaty lub deklaracji poszukiwanego, że opłatą nie jest zainteresowany, przewożą go do aresztu. Jeżeli z kolei opłata zostanie wniesiona, poszukiwania ulegają zakończeniu - tłumaczy policjantka.
- A czy przed wylotem możemy sprawdzić, czy jesteśmy "poszukiwani"?
- Jeżeli ktoś ma podejrzenie, że jest osobą poszukiwaną, może przyjść przed wylotem z dowodem osobistym do dowolnej komendy - odpowiada Domagała.
I zaznacza: ale wtedy, jeśli jest poszukiwany, musi liczyć się z tym, że zostanie zatrzymany.
Kilkadziesiąt przypadków
Podobnie działa Straż Graniczna.
Rzeczniczka Komendanta Nadwiślańskiego Oddziału Straży Granicznej Dagmara Bielec wyjaśnia: - Straż Graniczna jest zobowiązana do respektowania postanowienia ujętego w zleceniu i nie jest uprawniona do samodzielnego jego zmieniania - nie możemy z własnej inicjatywy zamieniać kary.
Kara zawsze jest określona w postanowieniu sądu. Tam też jest określone, czy areszt można zamienić na grzywnę.
Bielec: - Jeżeli nie ma w postanowieniu takiego zapisu, jest jednoznacznie napisane, że osobę należy zatrzymać i doprowadzić do takiej jednostki, my jako Straż Graniczna nie możemy zmieniać aresztu na grzywnę. Chyba że ktoś już zapłacił i ma przy sobie potwierdzenie.
W przypadku Łukasza takiej możliwości już nie było. Sąd na nakazie aresztowania wyraźnie zaznaczył, że areszt nie może być zmieniony na grzywnę.
A jeżeliby taka możliwość była? - Zazwyczaj można przelewem przez funkcje internetowe. Jeżeli ktoś nie posiada środków, może poprosić kogoś z rodziny o wpłatę - odpowiada rzeczniczka NOSG.
- Uśredniając, podobnych zdarzeń odnotowujemy kilkanaście w ciągu miesiąca. Czasem jest ich kilkadziesiąt, czasem kilka. To zależy od natężenia ruchu granicznego, od urlopów, rejsów. Polacy, wyjeżdżający na wakacje za granicę, często mierzą się z taką rzeczywistością - kończy.
Autorka/Autor: Klaudia Ziółkowska
Źródło: tvn24.pl, Kontakt 24
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock