- Prosiłam, żeby przestali traktować nas jak niewolników. (...) Jedna z kobiet nazwała pracownicę z Filipin k.... - mówi jedna z 28 Filipinek, które za chlebem przyjechały do Polski. Kobietom obiecano dużo: miesięczną pensję w wysokości 560 dolarów, darmowe mieszkanie, wyżywienie i opiekę medyczną. Zamiast tego kobiety trafiły do polskiego obozu pracy. Całą sprawę naświetlili reporterzy "Uwagi TVN".
Kiedy pojawiła się możliwość pracy w Polsce za godziwe pieniądze, Filipinki niedługo się wahały. Zadłużyły się na podróż i w połowie września przyjechały do Parczewa koło Lublina. Jeszcze na Filipinach kobiety podpisały umowę o pracę z polską agencją. Kobietom obiecano godziwe warunki: 560 dolarów za ośmiogodzinną pracę pięć razy w tygodniu.
- W internecie znalazłam ogłoszenie, że potrzebują pracowników do pracy w Polsce. Zadzwoniłam więc do agencji. Żeby pracować w Polsce, musiałam zapłacić cztery tysiące dolarów. Sprzedałam naszyjnik, bransoletkę, moją biżuterię – mówi Rosie Despi, jedna z filipińskich pracownic. - Niektóre dziewczyny, żeby tu przyjechać, zastawiły swoje mieszkania w bankach – dodaje jej koleżanka Naomi Navarro.
Rozwiane nadzieje
Obiecane pieniądze miały zarobić przy zbieraniu pieczarek w jednej z największych pieczarkarni w Polsce, w firmie "Myszkowiec". Zakłady należą do rodziny Myszkowów. Właściciele sprzedają grzyby do Anglii, Holandii i Francji.
Jednak po przyjeździe kobiety otrzymały do podpisania kolejny dokument. - Nasz pracodawca dał nam kopię umowy, ale nie po angielsku. Nic z tego nie rozumiałyśmy. Kiedy poprosiłyśmy o tłumacza, powiedział, że to jest ta sama umowa, którą podpisałyśmy na Filipinach. Nie mogłyśmy tego sprawdzić i podpisałyśmy – mówi Wilma Labindao, jedna z Filipinek.
Okazało się, że to nie była ta sama umowa. Kobietom podsunięto umowę o dzieło, w której zapisane było, że będą pracować na akord i dostawać 35-55 groszy za zebrany kilogram pieczarek. O reszcie świadczeń nie było już mowy.
Codzienność w polskim obozie pracy
Dla Filipinek zaczął się trudny czas. Mieszkały na terenie zakładu w wieloosobowych salach. Grzyby zbierały w pieczarkarni oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów. - Wstawałyśmy o godzinie 4 rano. Wyjeżdżałyśmy autobusem o godzinie 6. Pracę zaczynałyśmy godzinę później. Z zakładu wyjeżdżałyśmy o 20-21 czasami o 22. Do Parczewa przyjeżdżałyśmy około północy – opowiada Navarro.
Kobiety pracowały bez przerwy siedem dni w tygodniu. Za swoją pracę otrzymywały niewielkie wynagrodzenie. - Odebrałam 227 zł za dwa tygodnie pracy – mówi Despi. Naomi Navarro, w październiku zarobiła 700 zł. - To nie starcza nawet na spłatę raty długu, który zaciągnęłyśmy na Filipinach – podkreśla.
- Jedna z kobiet nazwała pracownicę z Filipin k.... Brygadzista powiedział nam, że to coś pięknego, że to kwiat, ale sprawdziłyśmy w słowniku, co to znaczy - mówi z oburzeniem jedna z Filipinek.
"Przyjechały pracować, nie odpoczywać"
Właściciel zakładu nie ma sobie nic do zarzucenia i twierdzi, że Filipinki były przez niego dobrze traktowane. - Panie wyraziły chęć pracy w niedzielę, bo przyjechały tu pracować, a nie odpoczywać – mówi właściciel Waldemar Myszkowiec. Tłumaczył też fakt, że kobiety nie mogły wychodzić z domu po 22. - Regulamin (hotelu), w którym mieszkają przewiduje, ze od 22 do 6 jest cisza nocna. Pytanie brzmi: dlaczego one miałyby wychodzić po 22, jeżeli w Parczewie po tej godzinie nic nie jest czynne? - pytał retorycznie.
"Nikt ich nie oszukał"
A co z firmą, która podpisywała umowy z filipińskimi? To działająca zaledwie od roku agencja pośrednictwa pracy "Euroconnect" z Gorzowa Wielkopolskiego. Zajmuje się sprowadzaniem cudzoziemców do Polski i przekazuje do pracy w różnych zakładach.
- Nikt nie oszukał tych kobiet - mówił Krystian Tąkiel, prezes "Euroconnectu". Jak jednak powiedział - czuje się odpowiedzialny za to co się stało. - Po części czujemy się odpowiedzialni. Natomiast nie można naginać spraw i obarczać nas całą winą - oświadczył.
Nie tracić nadziei
Dzięki pomocy ambasady większość Filipinek opuściła pieczarkarnię i trafiła tymczasowo do jednych z warszawskich hoteli. Co dalej? Kobiety do domu wracać na razie nie planują - najpierw chcą zarobić pieniądze, by móc spłacić zaciągnięte długi.
- Przyjechałam tu, żeby zabezpieczyć przyszłość mojego syna - mówiła Wilma Labindao. - Wszędzie na świecie jest dobro i zło. Ciągle nie tracę nadziei - nie kryła wzruszenia. I dodała: - Muszę walczyć o moje prawa, bo ja też jestem człowiekiem.
Źródło: TVN
Źródło zdjęcia głównego: Uwaga TVN