"Powiedziałem: ja żyję. Nie dzwońcie, idę pomagać"

"Powiedziałem: ja żyję
"Powiedziałem: ja żyję. Idę pomagać"
Źródło: TVN24/ Fot. PAP / Piotr Polak

Uspokajali innych, chociaż sami się bali. Wokół wisiały przewody elektryczne, poza którymi mało było widać. Próbowali pomagać, ale wiedzieli, że sami nie dadzą rady. Pasażerowie pociągów mówią, że to właśnie bezsilność, która przyszła po kilkunastu minutach była dla nich najgorsza. - Czekaliśmy na ratowników. Wydawało nam się, że mijają dziesiątki minut. Baliśmy się - opowiada w rozmowie z TVN24 jeden z pasażerów.

Łukasz Kmita w sobotę jechał do Krakowa "Janem Matejką". Niewiele brakowało, by wypadek zaskoczył go we śnie. Obudził się parę minut wcześniej, gdy jego pociąg zatrzymał się na chwilę w polu. - Wyglądało to na taki zwykły postój techniczny. Po chwili ruszyliśmy - zaczyna swoją opowieść.

Gdzie jest obsługa?

Pan Łukasz siedział w drugim wagonie od lokomotywy pociągu InterRegio. Mimo że był tak blisko niej, nie od razu zdał sobie sprawę z tego, co się właściwie wydarzyło. - Wyszedłem z przedziału zobaczyć o co chodzi. Gdy wróciłem przekazałem pasażerom co się stało i powiedziałem, że pewnie będą potrzebni mężczyźni do pomocy. Kobiety poprosiłem o to, by zostały w przedziałach - wspomina pierwsze minuty po katastrofie. W pierwszej chwili postanowił poszukać konduktora. Przeszedł trzy wagony. Nikogo z obsługi nie znalazł. Wtedy, jak mówi, zdał sobie sprawę, że on i jego współpasażerowie "są zdani tylko na siebie".

Razem z grupą innych mężczyzn pan Łukasz wyszedł na zewnątrz. Wtedy - mimo ciemności - poznał rozmiary tragedii. - Kiedy przeszliśmy 15-20 metrów do tego pierwszego wagonu, który zwinął się jak harmonijka i zobaczyliśmy osoby wołające w tych zmiażdżonych przedziałach o pomoc, zdaliśmy sobie sprawę, że bez fachowej pomocy nie damy rady - opowiada.

"Ja żyję. Idę pomagać"

Po chwili zadzwonił do rodziny. - Powiedziałem tylko: ja żyję i poprosiłem żeby do mnie nie dzwonić, bo teraz będę jakoś próbował pomóc innym. Pomyślałem, że jedyne, co nas może teraz uratować, to właśnie zimna krew - podkreśla. Pewnie pomoc, którą razem z innymi pasażerami niósł w tych pierwszych minutach była tylko promilem tego, co dla uwięzionych zrobili później ratownicy. - Chociaż byliśmy bezradni, mówiliśmy tym osobom: jesteśmy przy was. Staraliśmy się powtarzać im, żeby były spokojne... że służby za chwilę przyjadą.

Uspokajali innych, chociaż sami nie byli spokojni. - Było ciemno, wszędzie wisiały przewody trakcji elektrycznej. Baliśmy się zrobić krok do przodu. Prosiliśmy żeby odcięto prąd, bo nie wiedzieliśmy na ile możemy się poruszać w tym terenie. Zdaliśmy sobie sprawę, że służby ratunkowe będą miały bardzo trudne zadanie - opowiada.

"Bezsilność zaczęła nas przerażać"

Kiedy przyjechała pierwsza karetka i wóz strażacki pan Łukasz i kilkunastu innych mężczyzn zdążyli znieść już część lżej rannych z nasypu. - Widać było ogromną mobilizację nas wszystkich. Czuliśmy się odpowiedzialni za los tych osób, którym Bóg nie dał tyle szczęścia, co nam - podkreśla. Po kilkunastu minutach ich możliwości się wyczerpały. - Ta bezsilność zaczęła nas przerażać. Chociaż służby pojawiły się szybko, to nam wtedy wydawało się, że do ich przyjazdu mijają dziesiątki minut. Byliśmy przestraszeni. Nie wiedzieliśmy, czy ratownicy w ogóle będą mogli wjechać na tę łąkę.

Po kilkudziesięciu godzinach od wypadku pan Łukasz zdał sobie sprawę, że "dostał drugie życie". - Mogę powiedzieć o cudzie, bo nasz wagon rozpiął się od tego przed nim. To spowodowało, że lokomotywa z pierwszym wagonem wpadła na ten drugi pociąg, a nasze wyhamowały.

KATASTROFA KOLEJOWA W SZCZEKOCINACH- RAPORT

MIEJSCE KATASTROFY - ZDJĘCIA

PREMIER I MINISTROWIE NA MIEJSCU

PASAŻEROWIE O ZDERZENIU

Byłeś świadkiem zdarzenia? Napisz na kontakt24@tvn.pl

Źródło: tvn24

Czytaj także: