Łukasz Kmita w sobotę jechał do Krakowa "Janem Matejką". Niewiele brakowało, by wypadek zaskoczył go we śnie. Obudził się parę minut wcześniej, gdy jego pociąg zatrzymał się na chwilę w polu. - Wyglądało to na taki zwykły postój techniczny. Po chwili ruszyliśmy - zaczyna swoją opowieść.
Gdzie jest obsługa?
Pan Łukasz siedział w drugim wagonie od lokomotywy pociągu InterRegio. Mimo że był tak blisko niej, nie od razu zdał sobie sprawę z tego, co się właściwie wydarzyło. - Wyszedłem z przedziału zobaczyć o co chodzi. Gdy wróciłem przekazałem pasażerom co się stało i powiedziałem, że pewnie będą potrzebni mężczyźni do pomocy. Kobiety poprosiłem o to, by zostały w przedziałach - wspomina pierwsze minuty po katastrofie. W pierwszej chwili postanowił poszukać konduktora. Przeszedł trzy wagony. Nikogo z obsługi nie znalazł. Wtedy, jak mówi, zdał sobie sprawę, że on i jego współpasażerowie "są zdani tylko na siebie".
Razem z grupą innych mężczyzn pan Łukasz wyszedł na zewnątrz. Wtedy - mimo ciemności - poznał rozmiary tragedii. - Kiedy przeszliśmy 15-20 metrów do tego pierwszego wagonu, który zwinął się jak harmonijka i zobaczyliśmy osoby wołające w tych zmiażdżonych przedziałach o pomoc, zdaliśmy sobie sprawę, że bez fachowej pomocy nie damy rady - opowiada.
"Ja żyję. Idę pomagać"
Po chwili zadzwonił do rodziny. - Powiedziałem tylko: ja żyję i poprosiłem żeby do mnie nie dzwonić, bo teraz będę jakoś próbował pomóc innym. Pomyślałem, że jedyne, co nas może teraz uratować, to właśnie zimna krew - podkreśla. Pewnie pomoc, którą razem z innymi pasażerami niósł w tych pierwszych minutach była tylko promilem tego, co dla uwięzionych zrobili później ratownicy. - Chociaż byliśmy bezradni, mówiliśmy tym osobom: jesteśmy przy was. Staraliśmy się powtarzać im, żeby były spokojne... że służby za chwilę przyjadą.
Uspokajali innych, chociaż sami nie byli spokojni. - Było ciemno, wszędzie wisiały przewody trakcji elektrycznej. Baliśmy się zrobić krok do przodu. Prosiliśmy żeby odcięto prąd, bo nie wiedzieliśmy na ile możemy się poruszać w tym terenie. Zdaliśmy sobie sprawę, że służby ratunkowe będą miały bardzo trudne zadanie - opowiada.
"Bezsilność zaczęła nas przerażać"
Kiedy przyjechała pierwsza karetka i wóz strażacki pan Łukasz i kilkunastu innych mężczyzn zdążyli znieść już część lżej rannych z nasypu. - Widać było ogromną mobilizację nas wszystkich. Czuliśmy się odpowiedzialni za los tych osób, którym Bóg nie dał tyle szczęścia, co nam - podkreśla. Po kilkunastu minutach ich możliwości się wyczerpały. - Ta bezsilność zaczęła nas przerażać. Chociaż służby pojawiły się szybko, to nam wtedy wydawało się, że do ich przyjazdu mijają dziesiątki minut. Byliśmy przestraszeni. Nie wiedzieliśmy, czy ratownicy w ogóle będą mogli wjechać na tę łąkę.
Po kilkudziesięciu godzinach od wypadku pan Łukasz zdał sobie sprawę, że "dostał drugie życie". - Mogę powiedzieć o cudzie, bo nasz wagon rozpiął się od tego przed nim. To spowodowało, że lokomotywa z pierwszym wagonem wpadła na ten drugi pociąg, a nasze wyhamowały.
KATASTROFA KOLEJOWA W SZCZEKOCINACH- RAPORT
PREMIER I MINISTROWIE NA MIEJSCU
Byłeś świadkiem zdarzenia? Napisz na kontakt24@tvn.pl
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24/ Fot. PAP / Piotr Polak