- Wraz z księżmi, namawialiśmy kierowców, żeby przejechać przez słynny garb w Grenoble. Mimo, że oni nie chcieli - opowiada "Faktowi" Józef Mordas, ocalały z katastrofy. "Boże, jacy byliśmy głupi" - dodaje 63-letni były kierowca.
- Obudziłem się ze smakiem krwi w ustach, do nosa wdzierał mi się swąd spalenizny. Zacząłem zgarniać z siebie błoto i wtedy zobaczyłem, że jestem przygnieciony martwymi ludźmi - relacjonuje przerażony mężczyzna ze szpitala Południowego w Grenoble, do którego trafił odnaleziony przez ekipę ratowników.
Przeżycie, jak mówi, zawdzięcza temu, że wypadł przez okno autobusu staczającego się ze zbocza góry. I dzięki temu, że pasażerowie pojazdu zmieniali swoje miejsca. - Ja też zmieniłem - usiadłem z tyłu. Z przodu siedzieli kierowcy i pilotka. Gdybym pozostał na swoim miejscu, pewnie byśmy teraz nie rozmawiali - dodaje.
Do tragedii, zdaniem mężczyzny, doszło przez bezmyślne nawoływanie pasażerów do odwiedzenia garbu w Grenoble. Nie chcieli tego kierowcy autobusu, mówili, że to trudna i niebezpieczna trasa. W końcu - ulegli. Józef Mordas sam był w przeszłości kierowcą, mimo to, niesiony radosnym nastrojem po odwiedzeniu wielu europejskich sanktuariów, włączył się do rozentuzjazmowanego chóru. Chwilę potem, zauważył, że kierowca popełnił błąd. - Jechaliśmy zbyt szybko, pojazd za późno zaczął hamować. Runęliśmy w dół z ogromną prędkością - opowiada. Potem stracił przytomność. Ocknął się przygnieciony błotem i stosem ciał. Po chwili ponownie zemdlał, a gdy odzyskał przytomność, zobaczył wrak autokaru.
Józef Mordas w nocy wrócił do kraju wraz z drugą lżej ranną pasażerką autokaru.
Źródło: Fakt