|

Mąż przyjechał w asyście lekarzy pogotowia. Dalej pamiętam już tylko mój krzyk

Msza pożegnalna
Msza pożegnalna
Źródło: Dietmar Bramsel

Kinga wszędzie szukała włosów Oliwki. Pozbierała je po domu i włożyła do specjalnej szkatułki. Do trumny dała córce wszystko, czego ta by potrzebowała. Farby. Płótno do malowania. Pędzle. Ulubioną poduszkę z konikiem. I grę – chińczyka. Bo bardzo dużo w niego grały. 

Artykuł dostępny w subskrypcji

MAGAZYN O ŚMIERCI. ZOBACZ WSZYSTKIE ARTYKUŁY TEGO WYDANIA >>>

Kalina paliła na komodzie w jadalni świeczkę. Nazywała ją "Światełkiem dla Marysi". Obok świeczki kładła słodycze. Skoro innym swoim dzieciom dawała słodkości, to nie mogła pominąć Marysi. Nie potrafiła.

Małgorzata pisała listy do Justyny. Opowiadała w nich o wszystkim, o czym nie miała okazji porozmawiać z córką za życia. O tym, jak poznała swojego pierwszego męża na obozie harcerskim na Mazurach. O tym, jak w ciąży rzygała jak kot. I o tym, jak babcia z nakręconymi na wałki włosami wyrabiała ciasto drożdżowe.

Lidia codziennie chodziła na cmentarz. Nie wyobrażała sobie, by znicze mogły zgasnąć, a kwiaty zwiędnąć. I robiła to od samego początku. Od dnia, w którym dowiedziała się, że zamiast wózka musi wybrać trumnę.

Każda z nich opowiada o stracie dziecka. I o tym, jak coś takiego przetrwać. I jak dalej żyć.

Małgorzata i Justyna. (Nie)szczęśliwa liczba jedenaście

Jedenaście to była jej liczba. Justyna mieszkała na 11. piętrze w apartamencie o numerze 1111. Pracowała na 11. piętrze redakcji dziennika "Chicago Tribune", a także na 11. piętrze biura firmy reklamowej Ogilvy & Mather. W tym roku minęło 11 lat od jej śmierci. Od dnia, w którym Justyna po prostu zniknęła.

Jest 3 maja 2011 roku. Tego dnia, wieczorem, Justyna ma spotkać się ze swoją mamą Małgorzatą. - Chciałam odebrać córkę z pracy. Powiedziała, że musi zostać trochę dłużej, żeby dokończyć projekt - opowiada Małgorzata.

Małgorzata jedzie więc wraz ze swoim mężem do restauracji. Zajęta rozmową patrzy na telefon o godzinie 18.52. Widzi nieodebrane połączenie od swojej córki z 18.29. I wiadomość SMS: "Skoro nie odbierasz, to idę na piechotę". Małgorzata prosi o zapakowanie na wynos kolacji dla córki i udaje się do domu. W drodze powrotnej mija skrzyżowanie oraz stojące na nim wozy straży pożarnej i karetkę pogotowia. Mąż pyta, czy chce podjechać bliżej, by zobaczyć, co się stało. Małgorzata fuka na niego, że nie, bo przecież Justyna czeka w domu na kolację. Justyny w domu jednak nie ma. A Małgorzatę ogarnia przeraźliwy chłód. Po chwili dzwoni syn: "Mamo, Justysia miała wypadek. Jest w szpitalu Northwestern. Mamo, na pewno nic wielkiego się nie stało". Małgorzata chce biec do szpitala, ale powstrzymuje ją mąż. Zamawiają taksówkę i jadą prosto do Northwestern.

- Przed szpitalem zobaczyłam policjanta wychodzącego z izby przyjęć. Rzuciłam się do niego, a on powiedział tylko, że Justyna jest w krytycznym stanie. Wbiegłam do środka. Rozpaczliwie rozglądałam się na wszystkie strony. Nie wiedziałam, gdzie iść. Ktoś zabrał mnie do jakiegoś małego pomieszczenia. Przyszła lekarka i powiedziała, tak po prostu powiedziała, że Justyna nie żyje. Upadłam. Wyłam jak dzikie zwierzę - opowiada Małgorzata. Justynę potrącił na skrzyżowaniu kierowca autobusu wycieczkowego. Była praktycznie bez szans. Zmarła w wieku 26 lat.

Choćby przyszło tysiąc ludzi, nikt mnie więcej nie obudzi

- Zapytałam lekarkę, czy mogę zobaczyć moją córkę. Odpowiedziała, że lepiej nie. Ale ja musiałam ją zobaczyć - wspomina Małgorzata. Justyna leżała nieruchomo, przykryta po samą brodę białym prześcieradłem. Prawa strona jej twarzy była zupełnie zniekształcona. - Ogarniałam rękami całe jej ciało, głaskałam i całowałam. A w uszach huczały słowa mojej mamy, które wypowiedziała wiele lat wcześniej, mówiąc o tym, co będzie, kiedy umrze: "Choćby przyszło tysiąc ludzi, nikt mnie więcej nie obudzi".

Rozpoczęły się przygotowania do pogrzebu. Na miejsce ostatniego pożegnania Justyny wybrano galerię sztuki River East Art Center. Z ceglanymi murami, przestrzennymi pomieszczeniami i wysokimi oknami, przez które wpadały promienie światła. Justyna pokochałaby to miejsce.

- Pierwszego napotkanego pracownika zapytaliśmy, czy możemy w tym miejscu zorganizować pożegnanie dla Justyny. Zdumiony powiedział, że nigdy czegoś takiego nie robili, ale zapyta kierowniczkę - wspomina Małgorzata. Po chwili kierowniczka przyszła i oznajmiła: - Słyszałam o państwa tragedii, nie widzę żadnych przeszkód, żeby w naszej galerii zrobić pożegnanie córki.

Małgorzata wyjęła z szafy najpiękniejszą suknię Justyny. Beżową, z tiulu, bez rękawków, z delikatnymi cekinami na dekolcie. Suknię, której Justyna nie miała okazji założyć. Nie zdążyła. Justynę położono w mahoniowej trumnie. Małgorzata nie pozwoliła jej otworzyć. Chciała, by zapamiętano Justynę taką, jaka była za życia. Radosną, uśmiechniętą, z poczuciem humoru, dystansem do siebie i śmiejącymi się oczami. Dlatego na pogrzeb Justyny przygotowano specjalne pamiątki dla osób, które przyszły ją pożegnać. Tymi pamiątkami były... sztuczne wąsy. Te same, które Justyna miała na zdjęciu firmującym jej stronę internetową. Te, w których wyglądała tak zabawnie. Oprócz sztucznych wąsów bliscy otrzymali również obrazki z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, datą urodzin i śmierci Justyny oraz fragmentem tekstu piosenki Boba Marleya "No woman, no cry". Małgorzata niewiele pamięta z pożegnalnej mszy. Jedynie tyle, że kościół był wypełniony po brzegi, dosłownie pękał w szwach. I że pieśń "Ave Maria" rozdzierała jej serce.

Justyna z wąsami
Justyna z wąsami
Źródło: Carmen Garcia

W gazecie pojawił się również nekrolog Justyny. Fragment elegii Mary Elizabeth Frye z 1932 roku, który pięknie przetłumaczyła na polski Halina Arendt. Wiersz kończy się wymownymi słowami: "Nie płacz, stojąc nad moją mogiłą wytrwale, bo tam mnie nie ma, nie umarłam wcale". To jedno krótkie zdanie daje Małgorzacie wiarę. Wiarę w to, że ludzkie istnienie nie kończy się wraz z zakończeniem życia. Wiarę w to, że Justyna wciąż jest blisko niej. Inaczej niż do tej pory, ale jest. "Nie umarła wcale".

Po mszy pożegnalnej prochy Justyny przewieziono do Niemiec, do Dortmundu, gdzie spędziła wiele lat życia i gdzie mieszkała pozostała część jej rodziny. - Urnę z prochami włożyłam do torby, którą zawiesiłam na szyi. Złamałam przepisy i podczas startu samolotu nie odłożyłam jej pod siedzenie. Steward to zauważył, ale nie oponował. Trzymałam córkę przy sercu. Nadal trzymam - wspomina Małgorzata. - Kiedy samolot był już w powietrzu, ten sam steward zaproponował mi i mojemu synowi przejście do klasy biznesowej - dodaje Małgorzata.

Justynę pochowano na cmentarzu głównym w Dortmundzie. Co Małgorzata zapamiętała z tamtego dnia? Rozdzierający ciało ból. Milczenie zgromadzonych ludzi. Milczenie, przez które przebijały się odgłosy rozpaczy. Totalną pustkę w głowie. Paraliżujący strach. I kotłujące się w głowie pytanie: "Jak żyć bez ciebie, córeczko?".

Msza pożegnalna
Msza pożegnalna
Źródło: Olivia Roszkowska

Ona po prostu zniknęła

Bo ciężko żyć dalej, gdy czujesz, że część ciebie po prostu umarła. By ukoić ból, Małgorzata pisze do Justyny list. Pełen żalu, goryczy i poczucia winy. "Przepraszam, że nie było mnie na tym feralnym skrzyżowaniu. Przepraszam, że cię nie ostrzegłam. Przepraszam, że cię nie uratowałam. Nie mogę sobie tego wybaczyć".

Podobnych listów napisze jeszcze wiele. Pisanie jej pomaga, jest formą autoterapii. Emocje ubrane w słowa pozwalają nazwać ból. Uczucia przelane na papier koją, oczyszczają z traumatycznych przeżyć. Małgorzata opowiada w nich, jak wyglądało jej dzieciństwo. O tym, jak rozkwasiła sobie nos, biegając zimą po przyprószonych śniegiem i oblodzonych pagórkach. O tym, jak na obozie harcerskim na Mazurach poznała ojca Justyny. O tym, jak w ciąży rzygała jak kot. O tym, jak babcia co tydzień chodziła do fryzjerki i jak z nakręconymi na wałki włosami wyrabiała ciasto drożdżowe. No i o tym, jak Justyna dostała pierwszej miesiączki i jak tata kupił jej wtedy czerwoną różę i jak bardzo ją to speszyło.

Małgorzata pisze o wszystkim, o czym nie udało jej się opowiedzieć córce za życia. W końcu zbiera wszystkie listy i w 2021 roku wydaje książkę "Ona po prostu zniknęła. Niewysłane listy do córki", będącą zapisem wyimaginowanej, ale jakże intymnej korespondencji. Jest ona niejako kontynuacją pierwszej książki Małgorzaty ("Ona po prostu zniknęła") z 2015 roku. W niej Małgorzata umieszcza eseje, notatki i prace graficzne swojej córki, a także listy od rodziny, przyjaciół, znajomych, wykładowców czy współpracowników Justyny. Lektura ta jest niejako hołdem dla życia i twórczości Justyny. A jednocześnie zaproszeniem do spotkania z pięknym człowiekiem. 

Msza pożegnalna
Msza pożegnalna
Źródło: Olivia Roszkowska

Kinga i Oliwia. Dzień urodzin i dzień śmierci

- W tym feralnym dniu mój syn miał urodziny. Byliśmy u niego razem z mężem i córką - wspomina Kinga, mama Oliwii. - Gdy wróciliśmy wieczorem do domu, nalałam sobie wody do wanny, aby się wykąpać. Ale w międzyczasie zasnęłam. Obudziła mnie córka. "Mamuś, mamuś, wodę masz już nalaną, idź się kąpać" - powiedziała. Ale ja byłam zbyt zmęczona, by wstać. Poprosiłam ją, by najpierw ona poszła do wanny. No i poszła… - opowiada Kinga.

- Oliwka kąpała się długo. Słuchała muzyki. Śpiewała… Aż nagle usłyszałam dziwne odgłosy z łazienki. Takie jakby kwilenie. Teraz sama nie pamiętam dokładnie. Ale wydawało się, że córka płacze. Okazało się, że zamknęła się w łazience na klucz od środka. Wołałam ją. Krzyczałam: "Oliwia! Oliwia!". W pewnym momencie wszystko ucichło. A po chwili rozległ się straszny huk. Patrzyłam przez dziurkę od klucza. Oliwii w ogóle nie było widać. Ani w wannie, ani na podłodze. Zaczęła się walka z czasem. Razem z mężem gorączkowo szukaliśmy czegoś, czym moglibyśmy wyważyć drzwi. Rozbroić zamek. Młotek. Tłuczek do mięsa. Łom… Nie wiem, ile trwało dostanie się do łazienki. Jak weszliśmy do środka, Oliwia leżała już pod wodą. Odwrócona głową do dołu - mówi Kinga.

- Wyciągnęliśmy ją szybko do przedpokoju na podłogę i rozpoczęliśmy resuscytację. Przyjechała karetka pogotowia. Ratownicy reanimowali ją ponad godzinę. Myśmy z mężem siedzieli wtedy na klatce schodowej. W pewnej chwili usłyszałam, jak lekarz mówi: "To koniec, straciliśmy ją".

O godzinie 23:.40 ratownik ogłosił zgon. - Wpadłam w amok. Rzuciłam się do lekarza z pięściami. Błagałam na kolanach, żeby wznowili reanimację. A oni powiedzieli nam tylko: "Bardzo nam przykro, córeczka nie żyje" - wspomina Kinga. Oliwia zmarła w marcu 2018 roku w wieku zaledwie dwunastu lat wskutek zaczadzenia w czasie kąpieli. To jeden z powodów, dla których Kinga zgodziła się na tę rozmowę. Chce uświadomić ludziom, jak ważne są dokładne przeglądy kominiarskie i sprawna wentylacja w domu. By już żadna matka nie musiała przeżywać tego, co przeżyła ona.

- Umyłam Oliwię ciepłą wodą. Usiadłam na podłodze i wzięłam jej główkę na swoje kolana. Głaskałam ją, próbowałam obudzić. Cały czas łudziłam się, że ona zaraz otworzy oczy. A ona nic… Zasnęła na zawsze.

Grób Oliwii
Grób Oliwii
Źródło: Archiwum rodzinne

Do trumny dałam ulubioną poduszkę z konikiem i chińczyka

Gdy pytałam moje bohaterki o to, jak wyglądały ich pierwsze dni, tygodnie i miesiące po stracie dziecka, często powtarzało się jedno słowo: wegetacja. - Leżałam całym dniami w łóżku. Zalewałam się łzami. Szczególnie wieczorami i nocą. Bardzo dużo spałam. Czasem piłam na umór, żeby nie myśleć - wspomina Kinga. - Wąchałam rzeczy mojej Oliwki. Wszędzie szukałam jej włosów. Mam nawet szkatułkę z jej włosami. Gdy Oliwia była już w trumnie, sama ją uczesałam i zrobiłam jej makijaż. Malowanie jej dało mi dużo ukojenia. Chciałam to zrobić tylko ja - wspomina mama Oliwii. - Do trumny dałam jej wszystko, co chciałaby mieć przy sobie. Farby. Płótno do malowania. Pędzle. Jej ulubioną poduszkę z konikiem. I grę - chińczyka. Bo bardzo dużo w niego grałyśmy - opowiada Kinga. Podkreśla, że żałobę trzeba przeżyć po swojemu. Znaleźć jakąś pasję, powołanie, cel w życiu. Cokolwiek, byle tylko odciągnąć głowę od złych myśli.

- Dwa dni po pogrzebie zostałam wolontariuszką w schronisku dla zwierząt. To dało mi ukojenie, chociaż częściowo. Kocham pomagać i kocham zwierzęta. Moja córka chciała na wiosnę jeździć do schroniska dla psów. Mówiła mi o tym w styczniu. Obiecałam jej, że na pewno będziemy jeździć do piesków. Tylko niech się ociepli na dworze. Nie doczekała tej wiosny. Teraz spełniam jej marzenia - mówi Kinga.

Oliwia
Oliwia
Źródło: Archiwum rodzinne

Kalina i Marysia. Nieszczęśliwego Nowego Roku

Przełom roku 2016 i 2017. Noc sylwestrowa. Na dworze siarczysty mróz. Niebo rozświetlone fajerwerkami. Uśmiechnięci ludzie trzymają w rękach zimne ognie, zamierzają przywitać Nowy Rok na placu Ratuszowym w Jeleniej Górze. Życzenia, ciepłe słowa, zabawa w gronie najbliższych. Tak dla większości wyglądał ten sylwester. Ale nie dla wszystkich.

Niespełna siedemnastoletnia Marysia szykuje się na miejski koncert sylwestrowy. Delikatnie podkreśla usta szminką, nakłada subtelny makijaż. Jej mama, Kalina, patrzy i myśli, jaka piękna kobieta robi się z tego podlotka. Ale nie mówi tego na głos, czego później bardzo żałuje. Marysia ma już wychodzić na koncert, umówiła się tam ze znajomymi. Rodzina jeszcze wznosi toast, składa sobie życzenia, wymienia uściski. Padają ostatnie słowa: "Kocham cię, uważaj na siebie". Za Marysią zatrzaskują się drzwi.

Kalina razem z pozostałą częścią rodziny siada przed telewizorem i robi sobie maraton filmów z serii "Rocky Balboa". Przed północą zaczyna ją boleć głowa, więc chętnie położyłaby się już spać. Trochę się dziwi, że Marysia nie dzwoni ani nie pisze. No, ale w końcu rówieśnicy, młodość… - Byliśmy umówieni, że mąż odbierze Marysię z rynku po północy, więc około wpół do pierwszej zaczęliśmy do niej dzwonić. Ale jej telefon nie odpowiadał. Komórki Sary (koleżanki, która towarzyszyła Marysi) też nikt nie odbierał. Mąż pojechał szukać dziecka, a ja wydzwaniałam po znajomych. Pamiętam, jak jedna z jej koleżanek powiedziała: "Proszę się nie martwić, Marysia jest taka rozsądna". A ja czekałam, płakałam, pierwszy raz w życiu czułam się tak bezgranicznie bezsilna. Około trzeciej w nocy przyjechał mąż w asyście lekarzy pogotowia. Dalej pamiętam już tylko mój krzyk - wspomina Kalina.

Marysia zginęła o 23.55. Razem ze swoją koleżanką Sarą. - Pijany kierowca dosłownie zdmuchnął dziewczynki z chodnika. Zmarły na miejscu - mówi Kalina. - Byłam wtedy w siódmym miesiącu ciąży. Przez to wszystko, co się stało, właściwie nie pamiętam pierwszego roku życia mojego nowo narodzonego dziecka - dodaje.

Przez wiele miesięcy żyła jak w transie. - Byłam odrętwiała i nieobecna. Tylko płakałam. Nie jadłam, nie mogłam. Miałam odruch wymiotny przy każdym spojrzeniu na jedzenie. Ze względu na ciążę nie dawano mi antydepresantów. Lekarz przepisywał mi tylko relanium. Przetrwałam, mimo że wcale tego nie chciałam. Plan był taki: dotrwać do porodu, urodzić dziecko i potem zasnąć na zawsze dzięki tabletkom… - wspomina. Ale gdy Kalina zobaczyła nowo narodzoną córkę, już wiedziała, że nie może jej zostawić. I zaczęła o siebie walczyć.

Światełko dla Marysi

- Terapia na oddziale dziennym w szpitalu psychiatrycznym. Wizyty u psychologa. Intensywne, codzienne treningi taneczne. A poza tym rodzina, rodzina i jeszcze raz rodzina. I jakoś poszło - wylicza Kalina. - Bliscy wozili mnie do psychologa na interwencje kryzysowe. Wtedy tego nie chciałam. Dziś uważam, że było to bardzo mądre działanie. Bo bez długotrwałej terapii psychologicznej nie dałabym rady wyjść na prostą - podkreśla.

Dziś można powiedzieć, że Kalina wyszła na prostą, chociaż droga do tego była kręta i wyboista. - Przeszłam etap rozwalania rodziny, chciałam się rozwieść, zniszczyć wszystko, co dobre w moim życiu. Tylko po to, by coś zmienić, by zagłuszyć ból - wspomina Kalina. Sylwestra nie obchodzi do dziś. Coś, co dla wielu ludzi jest symbolicznym początkiem nowego rozdania, jej przypomina najgorszą noc w życiu. - Od pięciu lat w sylwestra o dwudziestej pierwszej biorę podwójną dawkę tabletek nasennych i idę spać. Nie chcę słyszeć odgłosów fajerwerków i szampańskiej zabawy. Do tej pory nie potrafię się z tym zmierzyć. W ogóle cały ten grudniowy okres - nadejście zimy, święta, sylwester, to dla mnie czas smutku, kłótni, nerwów i stresu. Zmuszam się, by jakoś funkcjonować, ale emocje same wychodzą na zewnątrz. Wywalam z siebie frustracje, prowokuję kłótnie z mężem, uciekam od ludzi - opowiada Kalina.

W przypadku matek, które pożegnały swoje dzieci, "zaakceptować" nigdy nie oznacza "zapomnieć". Każda z moich bohaterek na swój sposób pielęgnuje pamięć o zmarłej córce. - U nas w domu, już od pierwszego dnia po odejściu Marysi, dzieci zaczęły zapalać świeczkę na komodzie w jadalni. Nazwaliśmy ją "Światełkiem dla Marysi". Trwało to co najmniej rok, jak nie dłużej. Z czasem przy świeczce zaczęły się pojawiać zdjęcia Marysi i inne, ważne dla niej przedmioty, na przykład list od Jurka Owsiaka z kondolencjami. Marysia przez pięć lat była wolontariuszką WOŚP - opowiada Kalina. - Jak dawałam pozostałej dwójce moich dzieci słodycze, to nie potrafiłam pominąć Marysi. Więc każdy dostawał po równo. Wojtek i Amelka jedli swoje pyszności, a u Marysi, przy świeczce na komodzie, zbierała się słodka górka. Dopiero po roku, na grupie terapeutycznej, poproszono mnie, bym napisała list do córki i rozdała wszystkie zebrane w jadalni słodycze. Tak też zrobiłam - wspomina Kalina. Ale wszystkich rzeczy Marysi nie była w stanie się pozbyć. - Do dzisiaj, jak wyjeżdżamy rodzinnie na wakacje, to zabieram z domu jej ukochaną poduszkę. To nieodłączny element naszych wyjazdów, świadczący o tym, że Marysia podróżuje razem z nami - mówi Kalina. I na końcu dodaje: - To nie jest o pożegnaniu, to jest o pamięci.

Lidia i jej cztery aniołki. "Zamiast wózka musiałam wybrać trumnę"

Ostatnią bohaterką mojego reportażu jest Lidia. Jak sama o sobie mówi - mama trójki ziemskich dzieci i czterech aniołków. Dlaczego czterech aniołków? Bo straciła trzy ciąże i pochowała jednego syna - Piotrusia. Piotruś żył zaledwie dwa dni.

Był kwiecień 2019 roku. Piotruś urodził się w 32. tygodniu ciąży. - Był taki malutki, ważył zaledwie 950 gramów - mówi Lidia. Od początku miał problemy z oddychaniem, ale lekarze zapewniali, że to nic poważnego. - W nocy przyszła do mnie pediatra. Powiedziała, że stan synka jest krytyczny. Zapytała, czy chciałabym ochrzcić dziecko. Zerwałam się na równe nogi, pobiegłam na intensywną terapię. A tam panie pielęgniarki już reanimowały Piotrusia - wspomina Lidia. - Złapałam jego malutką rączkę. Objął swoimi malutkimi paluszkami mój palec. Otworzył oczka. Poprosiłam panie pielęgniarki, by utrzymały go przy życiu do przyjazdu męża, żebyśmy mogli się z nim pożegnać. Mąż przyjechał o szóstej rano. Piotruś odszedł o 8.27 - opowiada.

Siedziałam przed szpitalem, kiedy przyszła ta najgorsza wiadomość. Zamiast wózka muszę wybrać trumnę
Lidia

Wspomina Lidia. Bo oprócz wózka wszystko było już przygotowane. Kołyska, ubranka, pieluszki już czekały w domu. - Wypisałam się ze szpitala na własne żądanie. Nie byłam w stanie przebywać na jednym oddziale z noworodkami i kobietami rodzącymi. Wróciłam do domu, do moich pozostałych dzieci. Ich ramiona były dla mnie jak miód na serce - przyznaje.

Rozpoczęły się przygotowania do pogrzebu Piotrusia. - Wybrałam mu ubranko do trumny na każdą porę roku - wspomina Lidia. Tak by w zimę nie było mu za zimno, a w lecie za gorąco. - Dostał też smoczek, misia i obrazek Aniołka Stróża. W dniu pogrzebu widzieliśmy go tylko ja i mąż. Wyglądał jak śpiący książę - dodaje.

Dziesięć dni po pogrzebie Piotrusia miała komunię starszego syna. - Poprosił mnie, bym go zawiozła do Piotrusia, bo chce mu pokazać, jak pięknie wygląda w tym odświętnym stroju. Syn staje nad grobem, spogląda na tabliczkę i mówi: "Mamo, to jest taki pokoik Piotrusia". Odpowiadam, że tak. "Piotruś ma tam swoje łóżeczko i sobie w nim śpi". Po chwili syn dodaje: "Wiesz, Piotruś, może niedługo wpadnę do ciebie na kawkę" - opowiada Lidia. Następnego dnia, podczas mszy w czasie białego tygodnia syn Lidii dostaje zapaści, a jego słowa wypowiedziane na cmentarzu nabierają nowego znaczenia.

Syna udaje się uratować. W przeciwieństwie do Piotrusia, któremu pomóc już nie można. Lidia na cmentarz chodzi codziennie. Nie wyobraża sobie, by zgasły znicze lub by zwiędły kwiaty. Płacze z tęsknoty. Nie bierze żadnych leków, bo boi się zderzenia z rzeczywistością po ich odstawieniu. Do psychologa też nie idzie, ale mówi mi, że bez tego raczej się nie obędzie. Przepracowuje stratę sama, ale już nie daje rady. Zwłaszcza że musi zmierzyć się z kolejnym ciosem.

- Po kilku miesiącach postanowiłam, że chcę spróbować jeszcze raz. Gdy udało się zajść w ciążę, byłam przeszczęśliwa. Na USG okazało się, że będą bliźniaki. Cieszyłam się, że Bóg oddaje mi dzieci, które wcześniej mi zabrał - mówi Lidia. Ale bliźniaki nie przeżyły. Lidia poroniła w dziewiątym tygodniu ciąży.

Czas nie leczy ran

Niekiedy słyszy się, że "wszystko w życiu dzieje się po coś". Moje bohaterki denerwują takie stwierdzenia. - Łatwo tak mówić, jak nie przeżywa się tragedii. Śmierć dziecka to najgorsze, co może się wydarzyć. Aby przetrwać, trzeba coś zrobić - mówi Małgorzata, której pomogło pisanie i pielęgnowanie pamięci o córce. - Tego typu stwierdzenia, że "coś dzieje się po coś" czy "masz dla kogo żyć" kompletnie do mnie nie przemawiają. Dla rodzica, który doświadcza straty dziecka, to frazesy, które nie wnoszą nic dobrego. Mnie przepadły tak naprawdę cztery lata życia, dopóki nie zaakceptowałam sytuacji. A wciąż nie widzę żadnego sensu w śmierci mojej Marysi - przyznaje Kalina.

Pytam moje bohaterki, czy ich zdaniem czas leczy rany. Czy po upływie miesięcy, a nawet i lat łatwiej przyjąć stratę? Odpowiedź jest jednoznaczna: czas nie leczy ran. - Pomaga jedynie oswoić sytuację. Daje szansę na pogodzenie się z rzeczywistością. Daje oddech. Ale, niestety, ból po stracie pozostaje. Z czasem po prostu już potrafimy z nim żyć - twierdzi Kalina.

Podobnego zdania jest Kinga. - Czas nie leczy ran, a jedynie uczy nas z tymi ranami żyć - przekonuje. - Uodparniamy się na ból. Tak myślę. Ale niezależnie od tego, czy minie rok, czy dziesięć, a może i dwadzieścia lat – ten ból będzie taki sam. Tylko po prostu nauczymy się z nim żyć. Z różnym efektem - dodaje Kinga.

Czytaj także: