- Szymon Gruchalski fotografią sportową zajmuje się od kilkunastu lat. Opowiada o początkach pasji, która z czasem stała się również sposobem na życie.
- Poważny wypadek i co wtedy? Fotografować czy pomagać poszkodowanym?
- Gruchalski mówi również o najtrudniejszym zawodowym wyzwaniu i o tym, co jeszcze planuje osiągnąć w zawodzie.
- CZYTAJ WIĘCEJ O SPORCIE TUTAJ
Sportowiec, trener, wieloletni nauczyciel wychowania fizycznego w jarocińskim liceum ogólnokształcącym, ale nade wszystko znakomity fotograf, specjalizujący się głównie w dokumentowaniu wyścigów kolarskich. Jest obecnie jedynym polskim fotografem pracującym wewnątrz peletonu podczas Tour de France i przy wielu innych wyścigach.
Szymon Gruchalski opowiedział nam o odkrywaniu fotograficznej pasji i konsekwentnym wspinaniu się na szczyt zawodowych umiejętności i możliwości. W 2024 roku prosto z mety Wielkiej Pętli pojechał do Paryża, gdzie fotografował polskich sportowców podczas igrzysk olimpijskich. Było to spełnienie jego marzeń, ale - jak się okazuje - na pewno nie ostatnie i nie najtrudniejsze zawodowe wyzwanie.
Mariusz Czykier: Kto był na pierwszej wykonanej przez ciebie fotografii?
Szymon Gruchalski: Na takiej, którą wykonałem z premedytacją, myśląc o tym, że coś fotografuję, a nie po prostu pstrykam na pamiątkę gdzieś tam do albumu? To były zawody w skokach narciarskich w Planicy. Szczyt "małyszomanii" i pojedynek Martin Schmitt - Adam Małysz. To była pierwsza moja przygoda, w której faktycznie pojechałem po to, by robić zdjęcia, i o tym myślałem. Nie miałem o tym zielonego pojęcia, ktoś tam mi coś wytłumaczył.
Miałem wtedy zenita. Jestem niestety już z tego pokolenia cyfrowego, ale to była moja jedyna przygoda z filmem. Oczywiście nigdy tej kliszy nie wywołałem.
Skąd ta potrzeba utrwalania emocji na zdjęciach?
To wypłynęło bardzo organicznie. Zawsze byłem zakochany w sporcie, zresztą sam uprawiałem judo, pływanie, później kolarstwo. Skończyłem studia na Akademii Wychowania Fizycznego na kierunku trenerskim kolarstwa i po studiach pracowałem jako trener w klubie.
Wtedy poznałem tajniki dobrego PR-u: jak dostarczyłem do lokalnych mediów gotowy materiał, czyli fajne zdjęcia i trochę opisu, miałem ostatnią stronę w gazecie. Wygrywałem nawet z piłką nożną. Zdjęcia jeszcze nie były moim priorytetem, ale stały się bardzo ważnym elementem każdego wyścigu. Gdy jechałem na wyścig ze swoimi zawodnikami jako trener, zawsze brałem aparat.
Trenowałem zawodników uprawiających kolarstwo górskie. Oni jechali na trasę, która miała zwykle pięć, sześć rund, a ja wtedy fotografowałem. Najpierw po to, żeby mieć jakiś materiał dla prasy, a później zacząłem drążyć, dlaczego nagle jakieś zdjęcie mi wyszło. Poczułem wewnętrzną potrzebę odnajdywania w tych przypadkowych ujęciach jakiejś reguły, żeby później móc powtórzyć ten efekt, bo mi się spodobał.
Przełomowym momentem były mistrzostwa Europy, chyba w Sankt Wendel albo któreś wcześniejsze. Pomyślałem wtedy, że nie wiem, kiedy moi zawodnicy będą znów reprezentować kraj, że może to się już nie zdarzyć, co później okazało się nieprawdą. Ale wtedy to był pierwszy raz, więc wiedziałem, że muszę mieć świetne zdjęcia na pamiątkę. Kupiłem wówczas pierwszą lustrzankę cyfrową, porządny obiektyw, załatwiłem sobie akredytację fotoreporterską. Od tamtego momentu już poszło.