Sąd lustracyjny wykluczył współpracę Lecha Wałęsy z SB. Według autorów książki o b. prezydencie, argumentacja sędziów była „zastanawiająca”, a kluczowe problemy „pominięte milczeniem”. M.in. sąd miał nie uwzględnić notatki, według której „Bolek” przekazywał cenne informacje i brał wynagrodzenie – czytamy w „Rzeczpospolitej’.
Kolejny fragment książki historyków IPN Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza drukuje „Rzeczpospolita”. Ten dotyczy śledztwa i procesu lustracyjnego Lecha Wałęsy.
Wyłaniający się ze śledztwa obraz funkcjonowania grupy najwyższych urzędników państwowych z Lechem Wałęsą i Andrzejem Milczanowskim na czele nie mieścił się w żadnych standardach cywilizowanego państwa prawa Sławomir Cenckiewicz, Piotr Gontarczyk
Śledztwo w sprawie zaginionych dokumentów
W 1996 szef MSW Zbigniew Siemiątkowski stwierdził braki w dokumentacji dotyczącej przeszłości Lecha Wałęsy wypożyczonej przez niego w czasie kiedy był prezydentem. Szef UOP płk Andrzej Kapkowski zwrócił sie pisemnie do Lecha Wałęsy o zwrot akt. Nie dostał odpowiedzi i powiadomił organy ścigania. Po przedostaniu się sprawy do mediów Wałęsa tłumaczył, że "uważał to za śmieszne i w ogóle na ten temat nie dyskutował". Sprawę nazwał "polityczną prowokacją zdominowanego przez SLD nowego kierownictwa MSW i UOP".
Śledztwo w sprawie brakujących dokumentów w teczce Wałęsy wszczęto w 1996 roku. „Prowadziła je prokurator Małgorzata Nowak i trwało ono ponad dwa lata. Sprawa nie była prosta ze względu na liczne przeszkody stawiane przez UOP. Przede wszystkim narzucanie rozwiązań przez kierownictwo Ministerstwa Sprawiedliwości już za czasów rządów AWS". Jak piszą autorzy, początkowo prokurator Nowak miała ręce związane wąskim zakresem zwolnień z tajemnicy państwowej dla świadków. Mogła przesłuchiwać w sprawie obiegu zaginionych dokumentów, natomiast nie wolno jej było pytać o ich treść.
Gdy już udało się rozszerzyć zakres jawności, pojawiła się kolejna przeszkoda - piszą histrycy. "Prokurator mogła pytać o wszystko z wyjątkiem spraw dotyczących tajnych współpracowników SB. Był to więc swego rodzaju lex specialis, bowiem w całej sprawie przewijał się tylko jeden były agent: TW „Bolek” - twierdzą.
"W czasie śledztwa przesłuchano wszystkich głównych uczestników i świadków wydarzeń, począwszy od Krzysztofa Bollina i Adama Hodysza, którzy przesłali w 1992 roku dokumenty TW ps. Bolek do Warszawy, przez Antoniego Macierewicza, Piotra Naimskiego, pracowników Wydziału Studiów Gabinetu Szefa MSW, którzy przeprowadzali czynności związane z lustracją w 1992 roku, Andrzeja Milczanowskiego, Jerzego Koniecznego, Gromosława Czempińskiego, Wiktora Fonfarę i Konstantego Miodowicza, skończywszy na funkcjonariuszach otwierających w 1996 roku paczki z dokumentami zwróconymi przez Wałęsę" - wyliczają autorzy.
"Wyłaniający się ze śledztwa obraz funkcjonowania grupy najwyższych urzędników państwowych z Lechem Wałęsą i Andrzejem Milczanowskim na czele nie mieścił się w żadnych standardach cywilizowanego państwa prawa – twierdzą historycy.
Postępowanie ws. Wałęsy umorzone
Jednak po ustaleniu wszystkich najważniejszych faktów dotyczących sprawy prokurator Nowak w 1999 roku umorzyła postępowanie. Oficjalnie ze względu na to, że z kodeksu karnego zniknął artykuł penalizujący „nieumyślną utratę dokumentów”. Według Gontarczyka i Cenckiewicza nie wzięto pod uwagę takich działań jak przekroczenie uprawnień, niedopełnienie obowiązków i utrudnianie działalności wymiaru sprawiedliwości.
Ponadto Konstytucja stanowi, że „Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej za naruszenie konstytucji, ustawy lub za popełnienie przestępstwa może być pociągnięty do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu”, czyli prokurator nie mogła prowadzić żadnego postępowania w sprawie Wałęsy.
„Początkowo prokurator Nowak zamierzała powiadomić marszałka Sejmu RP o możliwości popełnienia przestępstwa przez Wałęsę, jednak taką możliwość zablokowali jej przełożeni. (…) Zachowane dokumenty archiwalne pozwalają na wysunięcie hipotezy, że celem wspomnianego nadzoru nad śledztwem V Ds. 177/96 było głównie utrudnienie wyjaśnienia wszystkich istotnych okoliczności sprawy, a w szczególności roli Wałęsy w usunięciu dokumentów przekazanych mu w latach 1992 – 1994 przez Andrzeja Milczanowskiego, Gromosława Czempińskiego i Jerzego Koniecznego” – uważają autorzy.
Proces lustracyjny
Lech Wałęsa, piszą historycy, nie chciał skorzystać z prawa do autolustracji. W 1997 roku opublikował natomiast dokument Służby Bezpieczeństwa na swój temat. Stanowił on swego rodzaju podsumowanie życiorysu i działalności Wałęsy i nie zawierał żadnych informacji na temat jego kontaktów z SB w latach 1970 – 1976. Kryptonim sprawy której dotyczył dokument - "Bolek" - „pokrywał się z pseudonimem agenturalnym, pod którym w latach 1970 – 1976 Lech Wałęsa figurował w ewidencji operacyjnej SB” – piszą autorzy.
W złożonym w końcu oświadczeniu lustracyjnym Wałęsa stwierdził, że nigdy nie był świadomym i tajnym współpracownikiem organów bezpieczeństwa państwa. Proces lustracyjny – w związku z kandydowaniem Lecha Wałęsy na prezydenta w 2000 roku – zaczął się w lipcu 2000. Wśród tomów akt – piszą Gontarczyk i Cenckiewicz – znalazły się m.in. „nieliczne dokumenty ocalałe (często tylko w postaci kserokopii) z „czyszczenia” dokumentów w latach 90." (CZYTAJ WIĘCEJ O DOKUMENTACH)
Pominięte dokumenty
Autorzy jako „niezwykle istotną” cytują kopię notatki starszego szeregowego Marka Aftyki, w której funkcjonariusz pisał: „Wymieniony do współpracy z organami bezpieczeństwa pozyskany został 29 XII 1970 roku jako TW ps. Bolek na zasadzie dobrowolności przez st. insp. [ektora] Wydziału II KW MO w Olsztynie kpt. [Edwarda] Graczyka. Celem pozyskania było rozeznanie działalności kierownictwa Komitetu Strajkowego oraz innych osób wrogo działających w czasie i po wypadkach grudniowych 1970 roku w Stoczni Gdańskiej […]jako TW ps. Bolek przekazywał nam szereg cennych informacji dot. destrukcyjnej działalności niektórych pracowników.
W tym czasie dał się poznać jako jednostka zdyscyplinowana i chętna do współpracy. Po ustabilizowaniu się sytuacji dało się zauważyć niechęć do dalszej współpracy z naszym resortem. [...] Żądał również zapłaty za przekazywane informacje, które nie stanowiły większej wartości operacyjnej. […] Za przekazane informacje był on wynagradzany i w sumie otrzymał 13 100 zł, wynagrodzenie pobierał chętnie”.
Na procesie Wałęsa zaprzeczał treści wszystkich odczytywanych dokumentów. Ponadto, jak piszą Cenckiewicz i Gontarczyk, „wspierająca byłego prezydenta „Gazeta Wyborcza” prowadziła niezwykle bezwzględną i brutalną nagonkę na reprezentującego rzecznika interesu publicznego sędziego Krzysztofa Kaubę i w fałszywy sposób przedstawiała przebieg procesu”.
Przed ostatnim dniem rozprawy w sierpniu 2000 roku do sądu wpłynęły dokumenty dotyczące operacji specjalnych MSW dotyczących próby skompromitowania Lecha Wałęsy współpracą z SB. Mówiły one, że w całej operacji chodziło o „“przedłużenie działalności” TW ps. Bolek, tj. Lecha Wałęsy, o minimum dziesięć lat”.
Na podstawie orzeczenia sądu lustracyjnego Lech Wałęsa otrzymał od IPN status pokrzywdzonego, mimo wielu wątpliwości, które targały częścią pracowników tej instytucji Sławomir Cenckiewicz, Piotr Gontarczyk
Sąd przyznaje rację Wałęsie
Sąd – według autorów książki posługując się zaskakującymi argumentami - uznał, że ten dokument to dowód, iż Lech Wałęsa nigdy nie współpracował z SB. Stwierdził też, że autentyczna teczka „Bolka” nigdy nie istniała, a Antoni Macierewicz w 1992 roku dysponował dokumentami sfałszowanymi przez SB. Oświadczenie lustracyjne Lecha Wałęsy uznał za zgodne z prawdą.
Według historyków sędziowie pominęli wiele ważnych dokumentów. Np. kopię notatki Aftyka podsumowali jako "nie zawierającą jakiejkolwiek informacji o składanych meldunkach przez TW, pobieranym wynagrodzeniu itd.”. Ponadto – zdaniem autorów – główną winą sędziów jest nie spytanie Wałęsy na sali sądowej, gdzie podziały się dokumenty „Bolka” i jaką rolę w sprawie odegrał sam prezydent.
„Na podstawie orzeczenia sądu lustracyjnego Lech Wałęsa otrzymał od IPN status pokrzywdzonego, mimo wielu wątpliwości, które targały częścią pracowników tej instytucji. Było to nieuchronne, zważywszy na treść orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, który nakazywał w tej kwestii bezwzględne respektowanie ustaleń sądu lustracyjnego. Oba dokumenty (i wspomniane orzeczenie, i status pokrzywdzonego) Wałęsa uważa za dokumenty ostatecznie zamykające jego sprawę” – piszą historycy.
"Standardy nie obowiązują w III RP?"
W podsumowaniu rozdziału dostaje się nie tylko Lechowi Wałęsie, ale i całej III RP. Autorzy cytują byłego prezydenta, który argumentował, że nie mógł zabrać akt ze swojej teczki: - Nawet prezydentowi nie daje się z archiwum oryginałów, tylko kopie. A jeśli nawet oryginały się pokazuje, to siedzi pracownik i pilnuje, żeby ich nie zniszczyć.
„Faktycznie w demokratycznym państwie prawa podobne działania najwyższych funkcjonariuszy państwa, służb specjalnych, prokuratury i sądu byłyby wykluczone. Pytanie tylko, czy te standardy odnoszą się do kraju, który Lech Wałęsa z nutą nostalgii nazywa: „Moja III RP”.” – podsumowują autorzy.
Źródło: "Rzeczpospolita"
Źródło zdjęcia głównego: PAP