- Chcę mieć pewność, że będziemy realizowali polskie scenariusze - mówił premier Donald Tusk w szczycie afery podsłuchowej ponad rok temu. I dodawał: - Nie wiem, jakim alfabetem jest pisany ten scenariusz. Obserwatorzy nie mieli wątpliwości, jaki miał na myśli. Tymczasem w akcie oskarżenia przygotowanym przez prokuraturę przeciwko Markowi Falencie i kelnerom nie ma słowa "o scenariuszu pisanym cyrylicą". Dlaczego?
Dotarliśmy do treści dokumentu przygotowanego przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego już po wybuchu afery podsłuchowej. Wynika z niego, że służby wiedziały o tym, iż proceder nagrywania polskich VIP-ów nie rozpoczął się w restauracji Sowa i Przyjaciele
Według poufnej wiedzy służb, instalacja podsłuchowa działała w latach 2010-2011 w nieistniejącej już restauracji Lemongrass. Funkcjonowała ona w prestiżowym miejscu przy Al. Ujazdowskich w Warszawie, naprzeciwko ambasady USA, kilkaset metrów od gmachu Sejmu.
Co ciekawe, pieczę nad urządzeniami miał sprawować menedżer Lemongrass Łukasz N.Ten sam, który razem z Markiem Falentą widnieje w akcie oskarżenia skierowanym kilka tygodni do sądu przez Prokuraturę Okręgową Warszawa-Praga.
Za N. - jak twierdzą służby - mieli stać Rosjanie z polskiego oddziału rosyjskiego koncernu paliwowego Łukoil. Szef tego oddziału był jednocześnie właścicielem Lemongrass. Sprawdziliśmy. Ta informacja z notatki ABW potwierdza się w Krajowym Rejestrze Sądowym.
- Przed kontaktami z tą osobą ostrzegałem posłów i rząd na zamkniętym posiedzeniu Sejmu - potwierdza w rozmowie z tvn24.pl Andrzej Barcikowski, który od 2002 do 2005 roku kierował Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Z dokumentu wynika też, że dostęp do nagrań z Lemongrass miał mieć również ówczesny rezydent CIA w Polsce (w notatce pada imię i nazwisko tego mężczyzny z adnotacją, że ma obywatelstwo brytyjskie - red.). To nie wszystko.
Według ABW z Łukaszem N. miał się spotykać mężczyzna oskarżony o zorganizowanie szantażu byłego senatora PO Krzysztofa Piesiewicza kompromitującymi go nagraniami. N. miał oglądać te filmy.
ABW w dokumencie zastrzega jednak, że powyższe informacje są "jednoźródłowe".
Dodajmy, że Lemongrass do 2012 roku była ulubioną restauracją polityków PO. To tutaj tabloid "Fakt" wykrył serię "tajnych" spotkań ówczesnego premiera Donalda Tuska, m.in z Januszem Palikotem, Radosławem Sikorskim.
Politycy jak lemingi poszli za kelnerem
Po latach Łukasz N. znalazł zatrudnienie w restauracji Sowa & Przyjaciele. Tam także został menedżerem. Zapraszał do niej biznesmenów i śmietankę PO, często wysyłając politykom zachęcające smsy. Jeden z nich - ujawniliśmy ponad rok temu
W 2014 roku wybuchła afera podsłuchowa. Donald Tusk mówił wtedy w Sejmie. - Chcę mieć pewność, że będziemy realizowali polskie scenariusze - zaczął premier, dodając: - Nie wiem, jakim alfabetem jest pisany ten scenariusz. - Aktorzy tego przedstawienia to osoby, które działały w dziedzinie połączeń gazowych między Polską a Rosją. W tym tle jest handel węglem zza wschodniej granicy na wielką skalę – mówił Tusk.
Jak poinformował, "państwo polskie" zajmowało się przed wybuchem afery interesami biznesmenów.
Rosyjskie służby? Nie ma żadnych dowodów
Po 15 miesiącach śledztwa prokurator Anna Hopfer w akcie oskarżenia przeciwko biznesmenowi Markowi Falencie (jest on oskarżony o zlecenia nagrywania - red.), jego szwagrowi i wspólnikowi Krzysztofowi Rybce oraz Łukaszowi N. - byłemu menedżerowi i kelnerowi restauracji Sowa & Przyjaciele oraz Konradowi L. - sommelierowi z restauracji Amber Room, nie zawarła dowodów prowadzących do Rosji. Ujawniliśmy w zeszły piątek, że głównym celem kelnerów i Falenty był Jan Kulczyk oraz kilku innych polskich milionerów, menedżerowie i finansiści. Prokuratura oficjalnie potwierdzała, że motywem Falenty były kwestie finansowe.
- Wątek ewentualnego udziału rosyjskich służb specjalnych nie potwierdził się w zebranych dowodach - mówi nam prokurator Renata Mazur, rzecznik Prokuratury Okręgowej Warszawa – Praga.
Prokurator Hopfer nie posadzi zatem na ławie oskarżonych nikogo związanego z "połączeniami gazowymi". Nie znajdzie się na niej także nikt mówiący po rosyjsku. Jak wielokrotnie pisaliśmy, za potajemne nagrywanie VIP-ów odpowiedzą Falenta, jego szwagier i kelnerzy. Grozi im za to do dwóch lat więzienia
Anna Hopfer przed sądem chce dowieść, że kelnerzy nagrywali, bo dostawali za to pieniądze od przedsiębiorcy. A ten chciał taśmy wykorzystać do "rynkowej gry". Informacje zebrane podczas podsłuchanych rozmów pozwalały mu uzyskać przewagę nad konkurencją.
Tymczasem, co potwierdziliśmy w niezależnych od siebie źródłach, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie uznaje sprawy za ostatecznie wyjaśnioną. Podobnie Centralne Biuro Antykorupcyjne, które również bada pewne wątki związane z aferą podsłuchową.
Służby: zamach na władzę
Jak się dowiadujemy, od samego początku iskrzyło między służbami a prokuraturą. ABW, prowadząc własne postępowanie przyjęła, że sprawcy działali "w celu usunięcia przemocą konstytucyjnego organu Rzeczpospolitej Polskiej".
Przyjęcie takiej kwalifikacji prawnej pozwoliło służbom na stosowanie technik operacyjnych (takich jak podsłuchy, czy zainstalowanie kamer w pomieszczeniach, w których przebywają podejrzewane osoby). Jednak, nie wszystkie ustalenia uzyskane tą drogą udało się ABW przekuć w dowody, które - zgodnie z procedurami – zostałyby użyte w śledztwie prowadzonym przez panią Hopfer.
Prokurator bowiem przyjęła, że działania kelnerów i biznesmena to nielegalna rejestracja rozmów, przestępstwo zagrożone karą do dwóch lat więzienia. A ta kwalifikacja nie pozwalała przyjmować jako dowodów procesowych ustaleń operacyjnych ABW.
- Czuć w tej sprawie zapach obcych służb - mówili nam funkcjonariusze Agencji.
W prokuraturze zaś słyszeliśmy replikę: - Liczą się dowody, nie przeczucia. Nawet najsilniejsze. Wielu, nadzorujących służby wolałoby być nagrywanymi na zlecenie obcych służb, a nie po prostu chciwych ludzi.
Falenta dla rządu
W aktach sprawy znaleźliśmy także inny ciekawy trop. Dotyczy jednej z firm kontrolowanych przez Marka Falentę. Chodzi o spółkę Leadbullet - w jej władzach zasiadał biznesmen z rosyjskimi korzeniami Włas Chorowiec
Jak się okazuje, Leadbullet pracowała dla ministra pracy Władysława Kosiniaka-Kamysza. Prokuratorom podczas jednego z przesłuchań powiedział o tym Łukasz N.
- Kontakt z nim (Kosiniakiem-Kamyszem - red.) zaproponowałem (Falencie - red.) ze względu na fakt, że on sam wcześniej poinformował mnie, iż jedna z jego firm - Leadbullet - pomagała ministrowi w wyborach do europarlamentu - mówił N.
Relacjonował w ten sposób swoją rozmowę z Markiem Falentą, która miała miejsce w tygodniu przed ujawnieniem pierwszych nagrań przez "Wprost". To był moment, w którym biznesmenowi sypało się imperium finansowe. Cały zarząd jego kolejnej spółki - Polskie Składy Węgla - został zatrzymany przez policjantów z CBŚ.
Według słów kelnera, Falenta chciał nawiązać kontakt z politykami, by przekazując im taśmy, uratować swoja firmę.
W sieci z Leadbullet
Sprawdziliśmy słowa kelnera. Rzeczywiście, latem 2014 r. w kampanii do Parlamentu Europejskiego Władysław Kosiniak-Kamysz korzystał z usług Leadbullet. Wynika to z dokumentacji finansowej, która znajduje się w Państwowej Komisji Wyborczej.
Za dwa miesiące pracy firma przedstawiła faktury na 60 tys. zł. Był to największy wydatek w kampanii ministra Kamysza. Zadaniem Leadbullet było przedstawienie nazwiska polityka jak największej grupie wyborców korzystających z internetu.
- Firma została wybrana przez pracowników sztabu wyborczego, bo specjalizowała się w pozycjonowaniu stron w internecie. Z takich usług korzystają również inne komitety - wyjaśnił nam rzecznik prasowy ministra Kosiniaka-Kamysza.
Gdy zapytaliśmy czy minister poznał Marka Falentę, ten zaprzeczył. - Spotkał się z panem Krzysztofem Rybką i z panem Własem Chorowiecem - czytamy w odpowiedzi.
Krzysztof Rybka to szwagier Falenty, obejmuje go również akt oskarżenia za nielegalne podsłuchy. Interesującą postacią jest Włas Chorowiec, współzałożyciel i prezes Leadbullet. Niewiele o nim wiadomo, poza tym co sam chciał przekazać mediom.
Swoją pierwszą firmę założył już w wieku 15 lat, odnosząc kolejne sukcesy aż do budowy Leadbullet z Markiem Falentą. Pochodzi z mieszanego polsko-rosyjskiego małżeństwa, jego ojciec służył w armii radzieckiej. Wkrótce po wybuchu afery podsłuchowej zrezygnował z prezesury w Leadbullet.
Taśmy są za granicami
Na najbardziej egzotyczną z teorii związanych z aferą podsłuchową, czyli rosyjski ślad, nie ma jakichkolwiek przesłanek w aktach zgromadzonych przez prokurator Hopfer. Jednak mówi o niej wielu naszych rozmówców, którzy zastrzegają sobie anonimowość.
- Nie tylko Falenta ma płytotekę. Jest ktoś jeszcze, bezpiecznie i wygodnie schowany poza granicami Polski - to najczęściej powtarzana teoria.
Co może uprawdopodobniać tę przesłankę? Operacja Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Wiadomo, że na początku tego roku - gdy prokuratura przymierzała się już do zamknięcia śledztwa w aferze taśmowej, szef CBA Paweł Wojtunik przekazał śledczym płytę z kilkunastoma nowymi rozmowami. Takimi, których wcześniej prokuratura nie posiadała. Agenci CBA zdobyli ją podczas tajnej operacji.
- Ktoś zaoferował ją. Transakcja została sfinalizowana poza granicami kraju - wyjaśnia nasz rozmówca.
Autor: Robert Zieliński (r.zielinski@tvn.pl), Maciej Duda (m.duda2@tvn.pl) dziennikarze śledczy tvn24.pl / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn24