Najważniejsze pytanie ostatnich dni - dlaczego doszło do katastrofy? - cały czas pozostaje bez odpowiedzi. Czy winne są niedziałające radiolatarnie, oświetlenie lotniska, usterka techniczna, błąd załogi? Pomóc mogą zapisy czarnych skrzynek, ale te na razie pozostają tajemnicą. Z dostępnych informacji można jednak próbować zrekonstruować ostatnią minutę lotu polskiego Tupolewa.
Podejście do lądowania załoga wykonywała regulaminowo do wysokości 100 metrów i odległości dwóch kilometrów - to pierwsza oficjalna informacja dotycząca pozycji samolotu. Drugą jest kompletna dokumentacja lotniska, do której udało nam się dotrzeć.
"Musiał wykonać bardzo gwałtowny manewr"
Jeśli dwa kilometry przed progiem pasa, jak mówi dokumentacja, podejście przebiegało prawidłowo, a tysiąc metrów dalej samolot zawadził o wierzchołki drzew kilka metrów nad ziemią - Samolot musiał wykonać bardzo gwałtowny manewr - mówi płk Pietrzak.
- Nie wiem dlaczego. Nie jestem w stanie tego sobie wytłumaczyć. Tak nie powinno być, bo oni powinni bardzo spokojnie schodzić - mówi pułkownik Tomasz Pietrzak, były dowódca 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego.
Gwałtowna utrata wysokości trwała około 15 sekund. To wtedy według naszych informacji zadziałał system EGPWS ostrzegający przed nagłym zderzeniem z ziemią. Nie wiemy, co wskazywały wtedy pozostałe przyrządy w kabinie pilotów.
Wieża informuje
Piloci dysponują czterema głównymi źródłami informacji: z wieży, z aparatury w kokpicie, z radiolatarń oraz z oświetlenia przy podejściu do pasa.
Kontroler z wieży podaje pilotowi informacje o jego odległości od podstawy pasa, pilot lub nawigator powinien w odpowiedzi podawać wysokość na której się znajduje. - Pilot zabezpiecza się przede wszystkim, wpisując całą linię drogi i programując ją na komputerze. Wklepuje współrzędne, odległości od progu pasa. Można wykreować sobie długą prostą i ją utrzymując trafi na lotnisko - wyjaśnia płk Pietrzak.
Dlaczego lecieli tak nisko?
Podczas lądowania pilot powinien korzystać także czterech wysokościomierzy - trzech wskaźników barometrycznych i jednego radiowysokościomierza z czerwoną lampką, która świeci się, gdy wysokość jest niebezpiecznie mała.
Zgodnie z rosyjskim komunikatem, dwa kilometry od pasa i 30 sekund przed katastrofą, wszystko było jeszcze w porządku. Pilot kontrolował wskazania aż czterech przyrządów wskazujących wysokość. Mimo tego, w ciągu 15 sekund znalazł się o 60-70 metrów za nisko.
Radiolatarnie pomagają w lokalizacji
Oprócz kontrolowania wysokości, drugim zadaniem pilota jest znalezienie się w osi pasa startowego. Pomóc w tym powinny dwie radiolatarnie - bliższa znajdująca się kilometr od pasa i dalsza - w tym przypadku stojąca sześć km od pasa. Tuż za bliższą radiolatarnią pilot nawet we mgle powinien zobaczyć światła, które powinny go doprowadzić do pasa.
Do dzisiaj nie wiadomo, czy obydwie radiolatarnie były sprawne - powinniśmy się tego dowiedzieć w toku śledztwa.
Oświetlenie nie działało poprawnie?
Oświetlenie na lotnisku jest istotnym czynnikiem wpływającym na bezpieczne lądowoanie. - Przechwytując wzrokowo światła, pilot dolatuje do progu pasa - tłumaczy Pietrzak.
Z bardzo dużym prawdopodobieństwem możemy jednak powiedzieć, że pierwszy rząd świateł nie działał. Wielce prawdopodobne, że nie działały też dwa kolejne rzędy świateł. Przez kilka dni po katastrofie obserwowaliśmy działanie świateł - w trakcie, gdy paliły się pozostałe światła, trzy pierwsze rzędy nie działały.
- To jest istotne, że światła muszą się świecić. Na takim prostym lotnisku światła to jest obowiązek. Zezwala się, żeby ileś procent nie działało, ale to jest około 5-10 maksymalnie procent. Nie może być tak, że nie działają poszczególne sektory. One pokazują pilotowi jak lecieć, gdzie jest pas - podkreśla były dowódca specpułku.
Co jednak spowodowało gwałtowną utratę wysokości, która przesądziła o losie załogi i pasażerów prezydenckiego samolotu? Do tej pory nie wiadomo nic na pewno.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24