- Pracuję w szpitalu, wiem, co to znaczy, kiedy w sytuacjach ekstremalnych brakuje rąk do pracy - powiedział w rozmowie z TVN24 Robert Szulc, ratownik medyczny z Łodzi, który pomagał w akcji ratunkowej po gwałtownej burzy w Tatrach. Będąc na wakacjach z rodziną, zgłosił się do pomocy w zakopiańskim szpitalu, rezygnując z urlopu.
W czwartek po południu nad Tatrami przeszła gwałtowna burza. Zginęły cztery osoby, w tym dwoje dzieci. Poszkodowanych jest ponad 150 turystów. W akcję ratowniczą było zaangażowanych wiele służb ratowniczych, a w czwartkowej akcji udział wzięło 80 toprowców.
27 osób nadal w szpitalach
Jak poinformowała w niedzielny poranek rzeczniczka prasowa wojewody małopolskiego Joanna Paździo, dwie kolejne poszkodowane osoby przebywające w szpitalach wróciły już do domów: jedna ze szpitala w Nowym Targu i jedna z Wojskowego Szpitala Klinicznego w Krakowie.
W małopolskich szpitalach nadal przebywa jednak 27 osób. Poszkodowani są leczeni w szpitalach powiatowych w Zakopanem (gdzie w niedzielę rano przebywało wciąż 11 osób), w Nowym Targu (pięć osób) i Suchej Beskidzkiej (jedna osoba). W Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Prokocimiu przebywa troje poparzonych dzieci, w Centrum Urazowym Medycyny Ratunkowej i Katastrof Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie leczone są trzy osoby, a w Szpitalu Specjalistycznym im. Rydygiera w Krakowie są czterej pacjenci. Poszkodowani mają poparzenia ciała spowodowane wyładowaniami atmosferycznymi oraz obrażenia i urazy powstałe w wyniku upadku lub uderzeń odłamkami skał. Tuż po zdarzeniu część z tych osób była operowana.
"Zrobiłem to, co uważam za stosowne"
Wśród osób uczestniczących w czwartkowej akcji ratunkowej znalazł się ratownik medyczny z Łodzi Robert Szulc, który w czasie gwałtownej burzy był na urlopie w Kuźnicach z żoną i dziećmi.
Opowiadał on w rozmowie z TVN24, że kiedy dowiedział się o zdarzeniu zastanawiał się, czy "iść w górę zobaczyć, co się dzieje, czy zejść w dół" i pomóc w szpitalu. - Podjąłem tę drugą decyzję - powiedział.
- Skontaktowałem się z dyrekcją szpitala imienia (Tytusa - red.) Chałubińskiego w Zakopanem, czy w związku z tym, co się stało nie potrzebują pomocy i w momencie, kiedy otrzymałem taką zgodę od pani dyrektor (...) przywiozłem rodzinę do pensjonatu i najszybciej, jak mogłem, stawiłem się na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym - relacjonował Szulc.
- Kiedy pojawiłem się na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, rzeczywiście, tak jakby był po prostu armagedon - mówił dalej ratownik.
- Zostałem wprowadzony przez panią dyrektor do pracy tutaj. Oczywiście było to trudne, dlatego, że ja nie jestem pracownikiem zakopiańskiego szpitala. Natomiast (...) jestem ratownikiem medycznym, też pracuję w szpitalu, wiem, co to znaczy, kiedy w sytuacjach ekstremalnych brakuje rąk do pracy i stąd tak naprawdę moja decyzja - wskazywał.
Jak podkreślił, "to była tak naprawdę decyzja spontaniczna". - Cieszę się, że mogłem pomagać w opatrywaniu tych pacjentów, że mogłem być w zespole ze świetnymi ratownikami - dodał rozmówca TVN24.
- Czy jestem bohaterem? Nie wiem. Po prostu zrobiłem to, co uważam za stosowne. To, co kocham, to, co lubię - powiedział Szulc. - Zrobiłem chyba najmądrzejszą rzecz jaką mogłem zrobić, bo być może kiedyś ja będę potrzebował pomocy od tych ludzi - dodał.
ZOBACZ CAŁĄ ROZMOWĘ Z RATOWNIKIEM MEDYCZNYM:
Autor: akr/adso / Źródło: TVN24, PAP