|

"Codziennie dźgano kogoś nożem". Polski podróżnik o "piekle" w kongijskim więzieniu

Więzienie Makala w Demokratycznej Republice Konga
Więzienie Makala w Demokratycznej Republice Konga
Źródło: Reuters

Ponad trzy miesiące w trzech koszmarnych więzieniach spędził polski podróżnik Mariusz Majewski. Demokratyczna Republika Konga rok temu uznała go za szpiega, a władze tego afrykańskiego kraju zesłały do miejsc, o których Majewski mówi, że "to było piekło na ziemi". Przetrzymywano go w nieludzkich warunkach, cierpiał z głodu, pragnienia, był bity i nieraz grożono mu śmiercią. To, co widział, do dziś nie daje mu spokoju.

Artykuł dostępny w subskrypcji

15 lutego 2024, Demokratyczna Republika Konga. W stolicy kraju, Kinszasie, jak co dzień lądują samoloty. W jednym z nich Mariusz Majewski. Polak, podróżnik o światowej renomie, jest na starcie kolejnej wielkiej przygody. Przybył, by eksplorować kraj w środku Afryki. Jeszcze nie wie, że czeka go tu "piekło na ziemi" i że wspomnienia z niego zostaną z nim już na zawsze.

15 lutego 2025, Teneryfa. Gdy czytacie ten tekst, Mariusz Majewski leży na jednej z plaż hiszpańskiej wyspy, gdzie spędza ferie z partnerką Mariolą Ciach i czwórką dzieci. A może właśnie wszyscy siedzą razem przy posiłku, ostrożnie poruszają temat rozpoczętej dokładnie rok temu wyprawy.

Majewski nie chce nadawać tej rocznicy szczególnego znaczenia, zależy mu tylko, by spędzić ten dzień z najbliższymi.

Myślałem, że nigdy nie znajdą mojego ciała

- Ze snu wybudził mnie strażnik. Wszedł do celi, kazał mi wstać i iść. Wyprowadził mnie z więzienia, nie mówiąc, o co chodzi. Na zewnątrz zobaczyłem czterech żołnierzy opartych o samochód. Burknęli, żebym wsiadał, nic więcej. Dwóch usiadło na tylnym siedzeniu ze mną ściśniętym pośrodku, dwóch na przednim, wszyscy milczący, każdy z bronią na wierzchu. Po pewnym czasie odważyłem się zapytać, dokąd jedziemy, ale nikt na te słowa nie zareagował. W końcu zobaczyłem, że oddalamy się od miasta, i wtedy zacząłem się bardzo bać. Pomyślałem, że chcą mnie zastrzelić i zakopać gdzieś na bezludziu. Stanęło mi przed oczami całe życie, myślałem o dzieciach, o mojej ukochanej partnerce Marioli, o tym, że ich zawiodłem, że jestem im potrzebny, a skończę przysypany ziemią gdzieś na końcu świata, gdzie nigdy nie znajdą mojego ciała. Czułem żal, że czeka mnie tak straszna śmierć, chociaż nic złego nie zrobiłem. Wyprawa do Konga miała być tylko jedną z moich przygód, a potoczyła się koszmarnie - opowiada Mariusz Majewski.

Ma 52 lata. W rankingu Największych Światowych Podróżników (Most Travelled People) zajmuje 10. miejsce, na koncie ma 1266 miejsc odwiedzonych na świecie. W 2012 roku został pierwszym Polakiem, który postawił stopę na terytorium wszystkich 193 krajów członkowskich ONZ (i Watykanu) przed ukończeniem 40. roku życia. W 2017 roku poruszał się po świecie i przez strefy czasowe w taki sposób, że przeżył dobę trwającą 49 godzin, co zostało uznane za rekord Guinnessa.

Mariusz Majewski podczas jednej ze swoich podróży
Mariusz Majewski podczas jednej ze swoich podróży
Źródło: Archiwum prywatne M. Majewskiego/Dzień dobry TVN

Aż nadszedł 15 lutego 2024 roku. Mariusz Majewski wylądował w Kinszasie, stolicy Demokratycznej Republiki Konga. To miał być początek kolejnej przygody, podczas której pozna kraj, gdzie dotychczas był tylko raz, wiele lat temu, zaledwie przejazdem; teraz miał ochotę - jak mówi - "zeksplorować go dokładniej".

- Drugiego dnia pobytu wynająłem samochód z lokalnym kierowcą, ruszyliśmy w kierunku położonej dwie godziny drogi od Kinszasy prowincji Bandundu. Gdy do niej dojeżdżaliśmy, natknęliśmy się na niewielki wojskowy punkt kontrolny, pilnowany przez 8-9 kongijskich żołnierzy. Kazali nam się zatrzymać, pokazać dokumenty. Zwróciłem uwagę, że polski paszport wywołał u nich poruszenie, co wydało mi się dziwne, bo moja biała twarz do tej pory ich nie frapowała. Jeden z żołnierzy długo się w mój paszport wpatrywał, jakby zastanawiał się, co robić dalej, w końcu raptownie go zatrzasnął, rozkazał mi wziąć rzeczy i przesiąść się do jego samochodu - wspomina Majewski.

- Myślałem, że czeka mnie typowy dla wielu krajów Afryki rytuał wyłudzenia łapówki, ale żołnierz zabrał mnie do składającej się z wielkich namiotów jednostki wojskowej, mówiąc tylko, że dowódca ze mną porozmawia. Był późny wieczór, całą noc przesiedziałem na dworze na stołku, nie mając pojęcia, czemu jestem zatrzymany. Byłem spokojny, sądziłem, że zaszło nieporozumienie i niedługo zostanę wypuszczony. Martwiłem się jedynie, że dowódca, którego wciąż nie było, zażąda łapówki dorównującej jego stanowisku. Całą noc pilnował mnie żołnierz z długą bronią - opowiada.

DDTVN 1
Majewski: po tym, jak sprawdzono mój paszport i okazało się, że jestem Polakiem, aresztowano mnie
Źródło: "Dzień dobry TVN"

Gdy wszedłem do celi, zamarłem

Następny dzień, ranek. Mariusz Majewski wchodzi do gabinetu dowódcy. Wciąż pamięta, że długo czuł na sobie uważny, odprowadzający wzrok wojskowego. - Kazał mi usiąść naprzeciw siebie, po czym spokojnym, ale bardzo stanowczym tonem oznajmił, że Polska jest wrogiem Demokratycznej Republiki Konga, a sytuacja między naszymi krajami jest na tyle napięta, że nie może mnie wypuścić. Wpadłem w kompletnie osłupienie, nie wiedziałem wtedy jeszcze o wizycie prezydenta Dudy w Kigali (stolicy Rwandy - red.) - wspomina podróżnik.

Demokratyczna Republika Konga, położenie w Afryce
Demokratyczna Republika Konga, położenie w Afryce
Źródło: tvn24.pl

Demokratyczna Republika Konga oskarża Rwandę o wspieranie rebeliantów z Ruchu 23 marca - grupy walczącej z władzami DRK i próbującej zajmować kolejne terytoria tego kraju. W styczniu 2024 roku rebelianci przejęli 60-tysięczne miasto Kitshanga, położone w północno-wschodniej części kraju, w pobliżu Rwandy.

duda
Andrzej Duda w Rwandzie
Źródło: TVN24

"Najwyraźniej taka postawa (podpisanie nowych umów z Rwandą - red.) prowadzi do przekonania, że Polska sprzymierzyła się z Rwandą w jej agresji przeciwko Demokratycznej Republice Konga, gdy jej (rwandyjscy) żołnierze bezkarnie dopuszczają się zbrodni na kongijskiej ziemi" - stwierdzono w tzw. nocie werbalnej, cytowanej przez kongijską agencję prasową ACP. Władze DRK miały również w niej "zastrzec sobie prawo do wyciągnięcia wszelkich konsekwencji z tego celowego i nietaktownego zachowania polskiego rządu".

Mariusz Majewski wpadł w sam środek dyplomatycznych napięć.

- Dowódca nie wyjaśnił mi, czemu nazywa Polskę wrogiem Konga (ilekroć w opowieści Majewskiego pojawia się Kongo, chodzi o Demokratyczną Republikę Konga - red.) ani dlaczego jestem zatrzymany. Dodał tylko, że żołnierze zabiorą mnie do miejsca, gdzie zostanę przesłuchany - wspomina.

Opowiada, że wsadzili go do samochodu i przez całą drogę kazali trzymać głowę między kolanami, by nie widział trasy. Trafił do więzienia dla kongijskich żołnierzy, w drodze do celi usłyszał, że będzie musiał czekać dwa dni na przesłuchanie.

- Długo byłem spokojny, ale gdy wszedłem do celi - zamarłem. Zobaczyłem dwudziestu przeraźliwie chudych mężczyzn, niektórzy wyglądali na bardzo chorych, słaniali się na nogach. To byli kongijscy oficerowie skazani za zdradę swojego kraju. Od jednego z nich dowiedziałem się, że w Kongo panują antypolskie nastroje, a ja jestem uważany za szpiega - opowiada podróżnik. - Zrozumiałem, że sprawa jest śmiertelnie poważna, ale wciąż miałem nadzieję, że wytłumaczę się na zapowiadanym przesłuchaniu. Jednak minęły dwa dni i nikt mnie nie wzywał. Pocieszałem się, mówiąc sobie "jeszcze jeden dzień", a potem kolejny i kolejny, aż w końcu zrozumiałem, że nikt nie chce mnie wysłuchać i nie mam już żadnego wpływu na to, co będzie dalej działo się z moim życiem - wspomina.

UN rights chief warns of spread of Congo crisis at emergency meeting
Nadzwyczajne posiedzenie Rady Praw Człowieka z udziałem przedstawicieli Rwandy i Demokratycznej Republiki Konga
Źródło: Reuters

Potworna suchość w gardle

- W tym więzieniu wszyscy cierpieliśmy z powodu głodu i pragnienia. Dostawaliśmy po małej miseczce fasoli dziennie i półlitrową butelkę wody na dwa dni. Nasza cela o szerokości 5 i długości 10 metrów była zbudowana z blachy, przez co w ciągu dnia było tam piekielnie gorąco (w DRK było wtedy lato - red.). Głód to udręka, ale błahostka w porównaniu z pragnieniem. To są tortury nie do pojęcia dla osoby, która ich nie doświadczyła. Ślina staje się bardzo gęsta i ohydna w smaku, język puchnie i przykleja się do podniebienia, przez co wypowiedzenie kilku słów staje się dużym wyzwaniem. Suchość w gardle jest potworna, tworzy się w nim taka klucha, która zmusza do ciągłego przełykania, co sprawia ból i tylko pogarsza sprawę. Ból pojawia się też w głowie i karku. Umysł bez przerwy domaga się wody, myśli krążą tylko wokół niej; nawet gdy zmuszałem się do myślenia o czymś innym, udawało mi się to tylko na chwilę. Doszło do tego, że walczyłem ze sobą, by nie pić własnego moczu - wspomina Mariusz Majewski.

Opowiada, że głód sprawiał, iż nie był sobą. W celi obok siedzieli skazani generałowie, którzy dostawali trochę lepsze jedzenie i czasami litowali się nad innymi więźniami, przemycając je do nich. - Raz jeden z więźniów z mojej cali dostał małą bułkę, którą schował do szuflady. W nocy mu ją ukradłem i zjadłem, uważając, żeby nie było słychać przełykania. Nie wiem, czy później zorientował się, co się stało, może postanowił nie wszczynać larum i mnie oszczędzić. To był człowiek na poziomie, podobnie jak reszta współwięźniów, którzy nie rzucali mi kłód pod nogi, chociaż jako jedyny byłem biały, z Polski, która była wtedy w Kongo znienawidzona. Podejrzewam jednak, że oni nie wierzyli w to, że jestem szpiegiem, bo zapewne sami zostali niesłusznie uznani za zdrajców - mówi Majewski.

Najstraszniejsze były noce. Bez łóżek, na betonowych posadzkach celi. Wciąż było potwornie gorąco, a jeszcze zlatywały się nieprzebrane chmary komarów. Było ich tyle, że próby odganiania owadów nie miały żadnego sensu. - Każdej nocy budziłem się i zasypiałem po kilkanaście razy. Brak snu to również tortury - mówi 52-latek.

Przerażające sceny w milionowym mieście. "Rebelianci wchodzą do domów i gwałcą matki oraz córki"
Źródło: Jakub Loska/Fakty o Świecie TVN24 BiS

Jakby to był worek kartofli

Książka, kartka, długopis, gra planszowa, cokolwiek, by zająć myśli i zabić czas… Nie, to nie tutaj, to nie takie więzienie. Nie było widzeń, nie było można do kogokolwiek zadzwonić.

- Całym naszym światem była cela, z której nie wolno było nam gdziekolwiek wyjść. Mijały dni, a potem tygodnie, a ja nie wiedziałem, czy moja rodzina wie, co się ze mną dzieje i czy są prowadzone jakiekolwiek działania w mojej sprawie - opowiada podróżnik. - Od współwięźniów usłyszałem, że kiedyś w celi obok osadzony był Amerykanin, po którego przyjechał samochód z ambasady i go zabrał. Wyglądałem więc przez niewielkie okno naszej celi, gdy tylko dobiegały z zewnątrz jakieś odgłosy. Wyobrażałem sobie, że zobaczę podjeżdżający samochód z biało-czerwonymi flagami po bokach. Przez to okno widziałem jednak tylko rzeczy straszne.

Ostatni raz ze swoją partnerką Mariolą Ciach rozmawiał w piątek, 16 lutego, jeszcze zanim zatrzymali go żołnierze. Od tego momentu ani ona, ani inni jego najbliżsi nie mieli pojęcia, co się z nim dzieje.

- W sobotę zaczęłam się niepokoić, że Mariusz się nie odzywa i nie mogę się z nim skontaktować. W niedzielę już pełna obaw skontaktowałam się z polską ambasadą w Angoli (Polska nie ma ambasady w Demokratycznej Republice Konga - red.). Nie wiedzieli, co się dzieje z Mariuszem, ale zaangażowali się w jego poszukiwania, kontaktowali się z władzami DRK i poprosili o pomoc ambasadę Belgii w tym kraju. Potem również pracownicy polskiego MSZ przyłączyli się do poszukiwań, ale finalnie nikomu nie udało się nic ustalić, a ja nie miałam pojęcia, gdzie jest Mariusz - opowiada mi Mariola Ciach.

Mariola Ciach i Mariusz Majewski w Chile (2017 rok)
Mariola Ciach i Mariusz Majewski w Chile (2017 rok)
Źródło: Facebook/ Mariusz Majewski

W tym czasie podróżnik przez okienko celi patrzy nieraz na dziedziniec sąsiedniego cywilnego więzienia. Musztry, apele, zbiórki, transporty kolejnych więźniów. - Nie wszystkim dane było dożyć doprowadzenia do celi - wspomina.

- Pewnego razu strażnicy przywieźli młodego chłopaka, wyglądał na bardzo chorego, słaniał się na nogach, nie miał siły stać. Strażnicy byli z tego powodu wściekli, darli się, że ma stać przed nimi wyprostowany, a gdy mu się to w końcu udało, jeden z nich kopnął go z całej siły w plecy. Chłopak wpadł do kałuży, przeleżał w niej bez ruchu cały dzień, wieczorem przyjechała wywrotka, na którą wrzucili jego ciało, tak jakby to był worek kartofli. Innym razem wysadzili mężczyznę z samochodu i od razu zaczęli go katować, bić po całym ciele rękami, nogami, pałkami, aż w końcu zostawili go leżącego bez ruchu na tym dziedzińcu. Widziałem też, jak przywiązali na jego środku do słupa jednego z więźniów, który stał w ten sposób cały dzień na piekielnym słońcu.

Monstrualny lęk

Mariusz Majewski opowiada, że choć nie doznał ze strony służb więzienia przemocy fizycznej, to panowała tam znieczulica.

- Strażnicy byli głusi na moje prośby o jedzenie, wodę, kontakt z rodziną i ambasadą, przesłuchanie, które mi obiecali, oraz o leki, których pilnie potrzebowałem. Od lat jestem chory na depresję, mój organizm produkuje za mało serotoniny (substancja chemiczna odpowiedzialna m.in. za regulowanie nastroju - red.), stale przyjmuję więc leki wyrównujące te niedobory. Do Konga wziąłem zapas na dwa i pół tygodnia, bo tyle miała trwać podróż. W więzieniu, choć mi ich nie zabrano, to i tak się skończyły, a ja z dnia na dzień czułem się coraz gorzej. W pewnym momencie dokuczał mi już tak monstrualny lęk, że stał się podstawowym problemem obok pragnienia - opowiada 52-latek.

Wspomina, że nie był w stanie dłużej znieść pobytu w więzieniu, przestał jeść: - Kompletnie otępiały, siedziałem bez ruchu w kącie celi, nie odpowiadając na dochodzące do mnie jakby z daleka pytania współwięźniów o to, co się dzieje, a przede wszystkim - czemu nie jem. Trudno mi na to ostatnie pytanie odpowiedzieć nawet teraz samemu sobie. Czy chciałem się zabić? Być może, ale nie uznałem, że życie jako takie jest bez sensu, śmierć traktowałem po prostu jako jedyny sposób ucieczki przed piekłem w celi. A może chciałem tylko zwrócić na siebie uwagę strażników... Jeżeli tak, to mi się to udało.

"Mundela! Mundela!"

- Po trzech, może czterech dniach kompletnego otępienia, siedzenia w kącie i odmawiania jedzenia przyszli strażnicy. Wyprowadzili mnie z celi, mówiąc, że wychodzę na wolność. Usłyszałem, że przeniosą mnie do jednostki wojskowej, gdzie dostanę bilet do domu i jeszcze tego samego dnia w nim będę. Nie umiem opisać tej euforii, ale jeszcze trudniej opowiedzieć o przeszywającej rozpaczy, gdy dotarło do mnie, że zostałem okłamany. Po pięciu tygodniach pobytu w więzieniu dla kongijskich żołnierzy i utracie, jak sądzę, co najmniej 15 kilogramów, zostałem przewieziony do Kinszasy (stolicy Konga) i umieszczony w tamtejszym areszcie przy prokuraturze wojskowej - wspomina Mariusz Majewski.

Pamięta, że pomieszczenie miało powierzchnię około 30-40 m kw. Było wypełnione ludźmi do granic możliwości. Nikt nie stał, nie chodził ani nie leżał, bo nie było miejsca. Wszyscy siedzieli z podkulonymi pod brodę nogami. - Byłem przerażony, wiedziałem, że nie wytrzymam tak długo. Dzięki Bogu żołnierze wywołali mnie następnego dnia - mówi.

Wyprowadzili go z budynku, pokazali zaparkowany pick-up. Ale nie było mu dane wsiąść do środka, wylądował na pace, z rękami i nogami w kajdankach.

- Ruszyliśmy do centrum Kinszasy, a gdy się do niego zbliżyliśmy, towarzyszący mi na pace mundurowy zaczął krzyczeć: "mundela! mundela!", czyli: "białas! białas!". Ulicami szły tłumy ludzi, którzy krzyczeli na mnie, pokazywali sobie mnie palcami, śmiali się i wyszydzali. Żołnierze urządzili sobie widowisko, pokazując mnie jako trofeum, a gdy w pewnym momencie, czując kompletne upokorzenie, schowałem głowę między nogami, lufą karabinu uzmysłowiono mi, żebym ją podniósł, by całe miasto widziało, że "polski szpieg został złapany" - opowiada podróżnik.

Po upokarzającym spektaklu - jak wspomina - przewieziono go z powrotem do budynku prokuratury wojskowej. Tam wreszcie Majewskiego przesłuchał generał. Polak opowiedział mu ze szczegółami, co robił pierwszego i drugiego dnia w Demokratycznej Republice Konga, bronił się, zapewniając, że nie zrobił nic złego, pytał, kiedy wyjdzie na wolność. Generał odparł, że sytuacja jest bardzo trudna, bo chodzi o szpiegostwo.

- Byłem zrozpaczony. Powiedziałem, że nie przeżyję, jeśli mnie cofnie do więzienia, w którym spędziłem ostatnie pięć tygodni. Panowała chwila ciszy, gdy skończyłem mówić, w końcu generał oznajmił, że przeniesie mnie do wygodniejszego zakładu karnego. Nie przypuszczałem, że mówi o słynnym Makala - opowiada.

22 marca. Mrok i światło

Jak podaje dziennik "New York Times", Makala - więzienie o zaostrzonym rygorze w stolicy Demokratycznej Republiki Konga - może pomieścić 1,5 tysiąca więźniów, ale szacuje się, że przebywa ich tam nawet 10 razy więcej. Mordercy, gangsterzy, gwałciciele, ale też drobni złodzieje, chuligani czy więźniowie polityczni. Amnesty International określa warunki, w jakich żyją więźniowie w Makala, jako "nieludzkie" i "przerażające", wskazując m.in. na przeludnienie, utrudniony dostęp do pożywienia, wody i leków. Na początku września 2024 roku co najmniej 129 osób zginęło podczas masowej próby ucieczki z tego zakładu karnego. "NYT" opisuje, że w dniu ucieczki niektórzy więźniowie wyważyli drzwi cel, bo nie mogli już wytrzymać upału, jaki w nich panował.

Więzienie Makala, Kinszasa, Demokratyczna Republika Konga
Więzienie Makala, Kinszasa, Demokratyczna Republika Konga
Źródło: PAP/EPA

- Jak tylko przekroczyłem bramę, zgromadzeni na dziedzińcu zaczęli krzyczeć, gwizdać, śmiać się, niektórzy pokazywali, że poderżną mi gardło. Strażnicy szli ze mną przez chwilę, potem przekazali mnie dwóm więźniom, a ci wprowadzili mnie do więziennego bloku i kazali iść wzdłuż korytarza. Mijałem cele i walących w ich kraty osadzonych, którzy darli się na mnie ze wszystkich sił, aż natknąłem się na kilkunastu mężczyzn, którzy zagrodzili mi drogę na korytarzu, mówiąc coś do mnie wściekle. Zaczęli mnie kopać i bić pięściami po głowie i całym ciele. Szli tak, wyżywając się na mnie, aż w końcu upadłem, szybko jednak się podniosłem, bo wiedziałem, że jeśli zostanę na ziemi, to już nigdy nie wstanę. Marzyłem, żeby to się skończyło i w końcu dotarłem do swojej celi, a oprawcy śmiejąc się, zostawili mnie w spokoju - opowiada Majewski.

Był 22 marca. To ważny dzień w tej podróży. Jest w nim mrok więzienia Makala, ale pojawi się też światło.

W celi Majewski słyszy, że jest w jedynym bloku więzienia, w którym są łóżka. I że jeśli chce w nim zostać, musi zapłacić 400 dolarów.

- Odpowiedziałem, że załatwię pieniądze, jeśli dadzą mi telefon. Zgodzili się i wtedy po raz pierwszy, odkąd zostałem zatrzymany, zadzwoniłem do Polski, do mojej partnerki. Mariola zaczęła krzyczeć ze szczęścia, że żyję - wspomina.

To tego dnia kobieta po raz pierwszy od pięciu tygodni dowiedziała się, co się dzieje z jej partnerem. - Mówiła, że wszędzie mnie szukali, zaczęła mnie przekonywać, żebym się nie martwił, bo wszystko załatwi i będę wolny, a pieniądze nie są żadnym problem i prześle tyle, ile potrzeba na łóżko oraz 50 dolarów dla mnie dodatkowo, a także załatwi dostarczenie leków.

Popatrzeć w niebo

Dolary dotarły i mógł kupić sobie jedzenie w więziennym sklepie. Majewski opowiada, że osadzeni w Makala, którzy nie mają pieniędzy, przypominają żywe szkielety. Widać żebra, łopatki. Gdy się na nich patrzy, do głowy wracają zdjęcia z obozów koncentracyjnych. - Jednak ja, dzięki regularnie wysyłanym pieniądzom z Polski, mogłem sobie pozwolić na kupowanie chleba i wody każdego dnia, więc głód i pragnienie przestały być dla mnie problemem. Choroba także nie była już dokuczliwa, bo drugiego dnia pobytu za kratkami odwiedziła mnie pracownica ambasady belgijskiej, przyniosła duży zapas leków - wspomina.

W Makala ogromnym problemem jest jednak bezpieczeństwo.

- Strażników nie ma na co dzień w środku więzienia, są na wieżyczkach rozstawionych wokół murów, ale na dziedziniec czy do bloków zapuszczają się bardzo rzadko. Nie panują nad tym, co dzieje się w zakładzie karnym, ale też nie są tym zainteresowani. Osadzeni są pozostawieni sami sobie, przez co przemoc jest tam powszechna. Niemal codziennie dźgano kogoś nożem i bez przerwy dochodziło do bójek. Powodów było mnóstwo, ale często wystarczyło, żeby ktoś się do kogoś źle odezwał albo zrobił coś, co zostało odebrane jako brak szacunku. W sąsiedniej celi po kilku dniach od mojego przybycia jeden z więźniów został pchnięty małym ostrzem. Umarł, byłem zszokowany, ale na osadzonych w mojej celi nie zrobiło to wrażenia. W więzieniu Makala to codzienność - mówi podróżnik.

jarek
Więzienie Makala, Kinszasa, Demokratyczna Republika Konga
Źródło: Reuters

Wspomina, że bał się wychodzić z celi, ale i w niej nie czuł się bezpiecznie. Choć przebywali w niej ci, których stać było na łóżko - a więc nie pospolici przestępcy, lecz m.in. ksiądz, polityk, aktywista praw człowieka - to drzwi w ciągu dnia stale były otwarte. Każdy mógł się na kogoś rzucić.

Majewski czasami, ale raczej niechętnie, wychodził do tzw. więziennego miasteczka. Żeby zrobić zakupy, pójść do kościoła albo po prostu popatrzeć w niebo. Gdy tylko wychylił nos z celi, był zaczepiany, grożono mu śmiercią, pobiciem, stale wyłudzano od niego pieniądze.

- To było wieczne kombinowanie, czy mogę sobie pozwolić na niezapłacenie tej osobie, a czy tamtej lepiej zapłacić, bo mnie skatuje albo nawet zabije. Kilkukrotnie, gdy nie zapłaciłem, byłem szarpany, bałem się, że skończy się gorzej. Zaprzyjaźniłem się jednak z fryzjerem skazanym za rodzinną bójkę, który miał dość duży szacunek w więzieniu. Płaciłem mu jedzeniem albo papierosami, a on w zamian za to odprowadzał mnie tam, gdzie chciałem iść i nikt nas nie zaczepiał. Gdyby nie pieniądze, nie przetrwałbym w Makala - przyznaje podróżnik.

Śmierć na każdym kroku

Był już kwiecień ubiegłego roku. Majewski wspomina, że w więzieniu Makala mijanie zmarłych jest czymś powszechnym. Na początku nie wiesz, czy ktoś jest chory i leży, czy już nie żyje. - W końcu zacząłem rozróżniać ich po muchach. Jak była cała chmara przy czyjejś twarzy, to wiedziałem, że już nie żyje. W Makala chory nie mógł liczyć na pomoc lekarską. Jeżeli dopadło cię coś poważnego, prędzej czy później umierałeś. Piekło. To było piekło na ziemi - mówi mi Polak.

- O higienie nie było mowy. Można było kupić sobie co najwyżej wiadro lodowatej wody i polać się nią po zamknięciu w latrynie. Dla zdecydowanej większości osadzonych, którzy nie mieli pieniędzy na wodę, podstawowym problemem był skwar. Ja mogłem sobie pozwolić na łyk orzeźwienia, ale mimo to na otwartej przestrzeni czasami miałem wrażenie, że słońce bije mnie po głowie młotem. Rozpaczliwie poszukiwałem cienia, ale tłoczyli się w nim więźniowie gotowi bić się za ten cenny skrawek ukojenia - opowiada.

Któregoś dnia i jego dopadło skrajne wyczerpanie po kilku tygodniach życia w ciągłym napięciu, strachu przed pobiciem i pchnięciem nożem, jedzenia każdego dnia pieczywa, bez owoców, warzyw, jakichkolwiek witamin i palenia ze stresu na okrągło papierosów. Zaczęło brakować mu powietrza, wpadł w panikę, zobaczył, jak cele i ludzie wokół wirują. Stracił przytomność. Ocknął się, gdy kilka osób niosło go do punktu, w którym stłoczeni byli chorzy i umierający.

- To, co zobaczyłem, już nigdy nie da mi spokoju. Rzędy ludzkich ciał nachodzących na siebie, niektórzy w bardzo złym stanie, ledwo żyli, inni wyglądali na martwych. Wszyscy razem tkwili tam, chociaż na żadną medyczną pomoc nie mogli liczyć. Wokół latały chmary much i panował niewyobrażalny smród. Leżąc obok tych ciał, miałem wrażenie, że to, co widzę, jest nierealne, mój umysł jakby się wycofał, jakbym oglądał film. Marzyłem, żeby stamtąd pójść i dzięki Bogu po godzinie poczułem, że wracają mi siły i jestem w stanie iść - wspomina.

Dziś mówi, że mimo wszystkich tych potworności w Makala więzienie to i tak było lepsze od wcześniejszego. Bo miał teraz stały kontakt telefoniczny z najbliższymi. Z Mariolą Ciach rozmawiał raz na kilka dni, choć więzień, który udostępniał mu swój telefon, żądał horrendalnych pieniędzy.

- Nie mogłem sobie na to pozwolić, obmyśliłem plan wyjścia z sytuacji. W kościele, do którego często chodziłem, widywałem bossa mojego bloku. Niski, krępy facet, z inteligentnym wyrazem twarzy, który trzymał władzę. Wszyscy się go słuchali. Gdy kazał kogoś pobić, to był bity, gdy kazał sobie zapłacić, nikt nie odmawiał. Był także bardzo religijny, czasami sam prowadził msze, wtedy zawsze brałem w nich udział, siadając w pierwszym rzędzie naprzeciwko niego, mając nadzieję, że mnie zauważy i doceni moją stałą obecność. Po kilkunastu mszach odważyłem się do niego podejść i opowiedzieć o swoim problemie. Wysłuchał mnie i rzucił krótko, że mi pomoże. Od następnego dnia korzystałem z telefonu pewnego Hindusa, płacąc tylko za odnawianie pakietu na karcie. Wtedy z Mariolą rozmawialiśmy już codziennie - opowiada Mariusz Majewski.

W Makala regularnie miał też widzenia. Na początku pobytu pojawiła się urzędniczka z belgijskiej ambasady, która przyniosła leki. - Parę razy przyszli pracownicy Polskiego Czerwonego Krzyża, od których dostawałem paczki z jedzeniem. Przyjechał też pracownik polskiej ambasady w Angoli, a także negocjator z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w Warszawie. Ten ostatni był kilka razy i wiem, że wykonał bardzo dużą pracę na rzecz uwolnienia mnie. Jestem mu za to wdzięczny - przyznaje 52-latek.

Aktualne informacje o Demokratycznej Republice Konga na stronie polskiego MSZ
Aktualne informacje o Demokratycznej Republice Konga na stronie polskiego MSZ
Źródło: msz.gov.pl

Proces

A co z oskarżeniami o szpiegostwo, przez które został wtrącony do więzienia?

- Od samego początku czekałem na moment, gdy w końcu władze w Kongu mnie wysłuchają. Liczyłem, że wszystko wyjaśnię i będę wolny, ucieszyłem się więc, gdy przyszło pismo informujące o zbliżającym się procesie sądowym, w którym będę oskarżony o szpiegostwo. Proces odbywał się na dworze, zaraz za murami więzienia Makala. Przyglądało mu się około dwustu osób - mówi podróżnik. Widzów było jednak znacznie więcej. Proces był bowiem transmitowany przez kongijską telewizję.

- Prokurator podczas liczącego cztery rozprawy procesu mówił rzeczy, które wprawiały mnie w osłupienie. Twierdził, że zniszczyłem jeden z budynków państwowych, że byłem agresywny wobec żołnierzy, a przede wszystkim nazwał mnie terrorystą, który planował atak na położone w Demokratycznej Republice Konga obiekty strategiczne - wylicza Majewski. I dodaje: - Moi najbliżsi wynajęli kongijskiego adwokata, który naprawdę chciał pomóc, przygotował się, miał dobre wystąpienia, wykazywał niedorzeczności w oskarżeniach prokuratora. Łudziłem się nawet, że wygramy tę sprawę, więc po każdej rozprawie wracałem w dobrym nastroju do celi. Jednak podczas swojej mowy końcowej prokurator, wskazując mnie palcem, wykrzyczał, że wszystkie moje działania miały doprowadzić do obalenia prezydenta Konga. Przywołując jego nazwisko, wytoczył najcięższe działa, prezydent w Kongu traktowany jest bowiem jak świętość, a ja wiedziałem już, że po takim publicznym oskarżeniu o spiskowanie przeciwko niemu nie mogę zostać uniewinniony.

Zdjęcie z procesu Mariusza Majewskiego w Demokratycznej Republice Konga
Zdjęcie z procesu Mariusza Majewskiego w Demokratycznej Republice Konga
Źródło: Justicia TV

- To był ogromny cios, aż ciężko zliczyć, który z kolei. Moja nadzieja na powrót do Polski zawisła na włosku - przyznaje podróżnik.

Wspomina, że wrócił do celi, usiadł na łóżku i zastanawiał się, jak długo będzie w stanie przeżyć w więzieniu. Pięć lat? A może tylko rok lub dwa? Jak bardzo był naiwny, wierząc, że wróci do Polski!

- Z letargu wyrwało mnie dwóch strażników. Sama ich obecność w celi była dla mnie szokiem; jeszcze większym, gdy usłyszałem, że przenoszą mnie do innego miejsca. Błagałem, żeby mnie zostawili. Makala była straszna, ale nauczyłem się w niej poruszać, znałem ją i mogłem utrzymywać kontakt z rodziną. Bałem się, że zabiorą mnie do więzienia, gdzie warunki będą jeszcze gorsze i znów będę odcięty od świata - wspomina Majewski.

Trafił do Ndolo, zakładu karnego dla wojskowych w Kinszasie, dużo bardziej komfortowego niż poprzednie. W dość zadbanej celi był z tylko jednym osadzonym, miał łóżko, łazienkę i sporo miejsca, żeby rozprostować nogi, mógł też wychodzić na podwórko, na którym spotykali się więźniowie. - Podczas jednego ze spacerów dowiedziałem się od nich, że mówi o mnie całe Kongo - opowiada Mariusz Majewski.

Dosłownie zacząłem wyć

Minęło kilka dni. Polskiego podróżnika ze snu wybudził strażnik. Wyprowadzają go z więzienia, pakują do samochodu, dwóch siada z nim pośrodku na tylnym siedzeniu, a dwóch na przednim, wszyscy milczący, każdy z bronią na wierzchu. Poczuł, że to już koniec.

- Zebrałem się na odwagę. Powiedziałem, że chcę wiedzieć, dokąd jedziemy - wspomina Majewski. - Ale nikt nie zareagował. W końcu zobaczyłem, że wyjeżdżamy z miasta. I wtedy zacząłem się bardzo bać, myślałem, że chcą mnie gdzieś na bezludziu zastrzelić i zakopać.

Był niemal pewny śmierci, gdy dostrzegł lotnisko w Kinszasie. - Bardzo ostrożnie przeszło mi przez myśl, że może wracam do domu. Żołnierze dali mi bilet do Brukseli i weszli ze mną do samolotu, ale nawet wtedy bałem się, że za chwilę coś złego się wydarzy, że mnie wyprowadzą i znów wpędzą do więzienia. Dopiero gdy wyszli z samolotu, a ten chwilę później oderwał się od ziemi, uwierzyłem, że mój koszmar się kończy - wzdycha.

W Brukseli wylądował 28 maja. Czekali już tu na niego przedstawiciele polskich władz. Razem z pracownikiem kancelarii premiera jeszcze tego samego dnia wsiadł w samolot do Warszawy.

Aktualnie czytasz: "Codziennie dźgano kogoś nożem". Polski podróżnik o "piekle" w kongijskim więzieniu

- Gdy zbliżaliśmy się do lądowania, zacząłem płakać, a kiedy na lotnisku zobaczyłem Mariolę, zacząłem dosłownie wyć. Rzuciliśmy się sobie w ramiona i nie mogliśmy się puścić. Emocje były tak ogromne, że nie byłem w stanie się kontrolować, nie mogłem powstrzymać łez - wspomina.

Radosław Sikorski
Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski rozmawia z uwolnionym Mariuszem Majewskim
Źródło: Radosław Sikorski/x.com

Strach nie skończył się w Afryce

Jak mówi, w Warszawie przez pierwsze tygodnie po powrocie wciąż się bał. Myślał, że żołnierze z Demokratycznej Republiki Konga znajdą go i zabiją. Lękał się otwartych przestrzeni, chociażby jazdy samochodem, podczas której patrzył na nieograniczone murami miasto.

- Miałem flashbacki, wciąż przypominały mi się sytuacje z Konga. Gdy w szpitalu lekarz prosił, żebym za nim poszedł do gabinetu, czułem się, jakbym szedł za żołnierzem prowadzącym mnie do celi. Często wybuchałem płaczem bez powodu, miałem koszmary. Po pewnym czasie zacząłem myśleć, że źle mi jest tutaj w Warszawie, w domu, że nie potrafię się w tym normalnym świecie odnaleźć i już do niego nie pasuję, że powinienem wrócić do więzienia Makala. Byłem przerażony tą myślą, ale od terapeuty dowiedziałem się, że mój umysł przyzwyczaił się do tamtego miejsca, zżył się z nim i zaczął je traktować jako naturalne dla mnie środowisko. I że potrzeba czasu, żeby to zmienić. Nie tylko ja byłem straumatyzowany, ale także moi najbliżsi. Mariola przez pierwsze dwa dni po moim powrocie płakała non stop, a mój siedmioletni syn zaczął mieć problemy z zasypaniem - opowiada Mariusz Majewski.

Pierwsze cztery miesiące po powrocie były dla niego i dla jego rodziny ogromnie trudne.

- Teraz czujemy się już dużo lepiej, jesteśmy w stanie w miarę normalnie funkcjonować i cieszyć się życiem. Chociaż pewne skutki tej podróży ze mną zostały. Ze wszystkich okropności, jakich doświadczyłem, najgorsze było pragnienie; dziś, gdziekolwiek jestem, zawsze muszę mieć przy sobie coś do picia, bez wody, kawy lub jakiegoś innego napoju pod ręką wpadam w panikę - opowiada podróżnik. I dodaje: - Nie wrócę już zapewne nigdy do podróży wiążących się z ryzykiem, chociaż myślę, że pomogłaby mi konfrontacja z więzieniem Makala, nie bałbym się spojrzeć na to miejsce jako wolny człowiek zza murów. Chciałbym tego i może kiedyś się to uda.

Plany podróży na najbliższą przyszłość? Są, ale zupełnie innego typu niż wcześniej. W grę wchodzą podróże do bezpiecznych krajów, z komfortowym noclegiem i najbliższymi u boku. O samotnych wojażach z plecakiem podróżnik na razie nie chce nawet słyszeć. Po powrocie do domu potrzebował czasu, by się odnaleźć. Dopiero w październiku zaczął w miarę normalnie funkcjonować, a terapię ukierunkowaną na leczenie PTSD (zespołu stresu pourazowego) zakończył na początku lutego.

Na razie, jak mówi, przewartościował swoje życie. I jest to coś dobrego, co wyniósł z tego kongijskiego koszmaru: - Zrozumiałem, że najważniejsze są relacje z najbliższymi, rodziną, a wszystko inne to sprawy drugorzędne. Gdy w Kongu każdego niemal dnia patrzyłem w oczy śmierci, zawsze żałowałem, że nie poświęcałem moim najbliższym dużo czasu. Teraz to się zmieniło.

Czytaj także: