Wpadł mi w ręce stary numer miesięcznika "Znak" z czerwca 1998 roku, czyli sprzed blisko 25 lat. W tym numerze miesięcznik, którego naczelnym był w owym czasie Jarosław Gowin - już sam ten fakt pokazuje, że mamy do czynienia z prehistorią - drukował dyskusję o moralności w polityce. Temat być może nie tak egzotyczny jak skład gości.
W dyskusji wzięli udział: Jarosław Gowin, Tadeusz Mazowiecki, Adam Michnik, Dariusz Gawin, Andrzej Walicki, Józef Tischner, Henryk Woźniakowski, Jacek Salij, Kazimierz Orłoś, Aleksander Smolar, Zbigniew Romaszewski, Andrzej Zoll i Paweł Śpiewak. I wcale nie idzie mi o to, że dziś nie dałoby się tych ludzi posadzić przy jednym stole. Idzie o to, że dziś zapewne nie chcieliby ze sobą gadać. Zamiast gadać, obrzucaliby się obelgami. Albo jeszcze gorzej - żadnej redakcji nie przyszłoby do głowy, że wypada tych ludzi obok siebie posadzić.
Ale to nie wszystko. Dyskusję sprowokował tekst prof. Zdzisława Krasnodębskiego, wcześniej zabierali głos arcybiskup Józef Życiński i profesor Ryszard Legutko. W tekście Od redakcji czytamy, że jest to powrót do tematu moralności i polityki, ponieważ redakcja sądzi wprawdzie, że "istnienie demokracji w Polsce nie wydaje się zagrożone", ale "niepokój budzi jej jakość". Te szlachetne słowa dziś także nie budzą sprzeciwu, budzi natomiast zdumienie, że były w Polsce czasy, kiedy na łamach tego samego pisma pojawiały się nie tylko nazwiska Michnika, Legutki, Krasnodębskiego, Zolla, Salija, ale i ich teksty. I że autorzy nie wymyślali sobie od agentów obcych mocarstw, lecz czynili wrażenie, jakby dopuszczali myśl, że ludzie nie mają obowiązku myśleć jednakowo.
Dziś ci sami ludzie pozamykali się w swoich towarzystwach, które nazywa się bańkami informacyjnymi. I w tych bańkach rozmawiają z myślącymi tak samo, śmieją się z tych samych dowcipów, jednym słowem – popadają w ubóstwo umysłowe, szkodliwe nie tylko dla demokracji, ale ogólnie biorąc, dla życia w gromadzie zwanej społeczeństwem. Wyjaśniam z góry - profesorowie Krasnodębski i Legutko nie są moimi mistrzami, ale sądzę, że warto wiedzieć, co myślą.
W czasach realnego socjalizmu powszechne było narzekanie na władzę, która tępiła wszelkie odstępstwa od oficjalnej prawdy o świecie. Za najwyższą wartość uznawano "jedność moralno-polityczną narodu", czyli stan, w którym wszyscy myślą jednakowo i mówią to samo. Dziś w obrębie "baniek" też panuje jedność moralno-polityczna, na szczęście brakuje jeszcze narzędzi do jej egzekwowania, ale przypuszczam, że niejeden polityk chętnie by przywrócił je do życia. Na przykład: ponieważ lubię wiedzieć, jak rozumują ludzie, których szare komórki pracują inaczej niż moje, dość regularnie czytam pismo "Sieci" i z niego dowiaduję się co tydzień, jakim straszliwym zagrożeniem dla naszego kraju są knowania eurokratów z Brukseli. Dotychczasowy rezultat tych knowań mnie i dużej części moich ziomków całkiem się podoba, więc ze strachem myślę o dniu, w którym ci potworni eurokraci stracą do nas cierpliwość. Na taką możliwość przygotowuję siebie i rodzinę rozrzuconą po świecie. Między innymi dlatego co jakiś czas kupuję "Sieci", mam bowiem nadzieję, że ta lektura pozwoli mi zrozumieć, co oni myślą naprawdę i dam nogę w świat, tak jak w 1984 roku udało mi się wymknąć Jaruzelowi. A dziś przecież jest to znacznie łatwiejsze niż wtedy. A wracając do "baniek"…
W "Rzeczpospolitej", gazecie, którą lubię, czytam i szanuję, Bogusław Chrabota, zapewne ze strachu przed opinią obowiązującą w jego "bańce", uznał za konieczne tłumaczyć się, dlaczego wydrukował tekst Jacka Kurskiego, wysłanego przez Prezesa na dobrze płatną posadę do Banku Światowego.
Zadaniem dziennikarstwa jest informować. O tym, ile wart jest Kurski jako przedstawiciel Polski w Banku Światowym, artykuł nas - czytelników "Rzepy" - wyczerpująco poinformował. Dowiedzieliśmy się od samego Jacka Kurskiego, czyli z pierwszej ręki, że on, Kurski, jest nic nie wart jako przedstawiciel Polski w Banku Światowym, a jedyne, na czym mu zależy, jedyne, czego chce w Waszyngtonie dokonać, to poprawić stosunki z Morawieckim. Chrabota nie ma się więc czego wstydzić. "Rzepa" zrobiła, co do niej należało. Chociaż poczucie lojalności wobec własnej "bańki" nakazało mu wytłumaczyć się, dlaczego uczynił coś tak skandalicznego.
Zdaję sobie sprawę, że wygłaszając takie opinie, narażam się na zarzut symetryzmu, daję bowiem trybunę Kurskiemu. To prawda, ale wierzę też, że Kurski sam lepiej się skompromituje, niż uczynią to jego wrogowie powtarzający w kółko Kurski to cynik, patrzy tylko na własny interes. Stronniczość jest, moim zdaniem, wrogiem wiarygodności.
Ideał, który głoszę, jest trudny do osiągnięcia lub wręcz nieosiągalny. To prawda, ale zastanówmy się, co na dłuższą metę przynosi więcej szkody: uznanie, że ideał trudno osiągnąć czy też konkluzja, że jeśli tak, to nie ma co sobie zawracać głowy ideałami i róbmy to, co dla nas w tej chwili korzystne.
Opinie wyrażane w felietonach dla tvn24.pl nie są stanowiskiem redakcji.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24