Cztery dni - tyle trzeba czekać w kolejce na wymianę dowodu osobistego. A urzędnicy nic nie robią i idą w zaparte, że wymiana dokumentów przebiega bez problemów - oburza się "Fakt".
"Według naszych szacunków do 31 grudnia wszyscy Polacy zdążą wymienić dowody osobiste" - mówi rzecznik prasowy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Michał Rachoń. Tak wygląda sytuacja zza wygodnego biurka w klimatyzowanym biurze. Jednak już krótki spacer do urzędu (rzecz jasna jako petent) przekonałby pana rzecznika, jaka jest prawda - komentuje dziennik.
Polacy ruszyli wymieniać dowody na nowe. I mimo że termin upływa z końcem roku, już teraz pod urzędami rozgrywają się dantejskie sceny. Każdego dnia pod wydziałami spraw obywatelskich w całym kraju ustawiają się kolejki. Ludzie kłębią się od świtu w nadziei, że dostaną się do okienka.
W urzędzie na warszawskich Bielanach dziennie urzędnicy przyjmują 120 osób, mimo że pod budynkiem stoi jeszcze kilkuset petentów. I nie zamierzają wydłużyć godzin otwarcia urzędu - pracują od 8 do 16. Jak ktoś nie weźmie wolnego, dowodu nie wymieni.
"Kolejka wygląda jak za głębokiego PRL-u" - opowiada gazecie wstrząśnięta Margarita Ewa Skórska z Warszawy. Ona się zawzięła, wstała niemal w nocy, by koczować pod urzędem od świtu. I udało się jej załatwić wymianę dowodu dopiero za czwartym razem. Ale na własne oczy widziała, jak razem z nią w kolejce stoją ludzie, którzy potem odsprzedają za 10 zł zdobyte numerki.
Ludzie są rozżaleni. Nie dość, że urzędnicy traktują ich jak zwierzęta, to jeszcze za obowiązkową wymianę dowodu każą płacić 30 zł. "Jakim prawem! Przecież to oni chcą, żebym wymienił dowód" - wścieka się Jan Kańduła z Poznania.
Źródło: Fakt