3, 2, 1, start i gaz do dechy. Frajerzy z drogi, jest bauns, lans i osiemnastoletnie BMW czy tam Audi. Ledwie zipie, ale jak tylko odpiłuje się tłumik i zrobi cheap czip tuning, będzie jak nowe. Na ulicach Władysławowa takie auta świadczą o pozycji towarzyskiej ich posiadaczy - no i szansach na udany wieczór.
To było w piątek, w drodze powrotnej z Helu. Trasa do Warszawy ma kilkaset kilometrów i nieraz jeszcze widziałem jak posiadacze ułańskiej fantazji i mechanicznego rumaka szarżują po jednopasmowej szosie. Każdy to zresztą widział, ale na głębsze przemyślenia naszło mnie dziś, gdy zobaczyłem zdjęcia z wypadku Roberta Kubicy. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem - żeby przeżyć zderzenie samochodu rozpędzonego do 230 kilometrów z betonowym murem?! I to nie tam - przeżyć - ale wyjść z tego cało, jakby nic się nie stało?! Ze skręconą kostką? Toż to naprawdę cud. Ja wiem, cud techniki, zabezpieczenia, strefy zgniotu i takie tam. Ale to po prostu w głowie się nie mieści. Gratulując Robertowi Kubicy urodzenia w czepku w formie kasku kierowcy, jednego tylko się obawiam nie na żarty - i to od początku jego sukcesów w Formule 1. Że tłumy naśladowców ruszą w kryterium uliczne po polskich miastach, za nic mając fakt, że nawierzchnia tu bardziej nadaje się na odcinek specjalny niż Grand Prix. I każdy z kierowców tego nadwiślańskiego teamu BMW, gdzie park maszynowy rozlatuje się ze starości, bo mechanicy dokonują cudów z trzech bolidów spawając jeden trzymający się na tanich spojlerach i czarnej folii wyklejającej szyby, każdy z nich uwierzy teraz, że skoro Robertowi się udało, to i jemu też. Gaz do dechy, co z tego, że przy 120 kilometrach na osiedlowej uliczce każdy PIT oznacza wieczny STOP. Gaz do dechy, rura wyje, frajerzy się nie ogarniają. Z każdego kibica nowy Kubica.