Od 5 lat wiadomo, że Jerzy Arent, prezes Partii Zielonych RP jest naciągaczem. A jednak nikt nie potrafi ukrócić jego działalności. Wciąż kompromituje polski ruch ekologiczny - pisze "Newsweek".
O Jerzym Arencie "Newsweek" pisał po raz pierwszy w 2002 r. Otrzymał wtedy sygnały o nieuczciwych organizacjach ekologicznych: katowickim Stowarzyszeniu "Zieloni" oraz o łódzkiej Partii Zielonych RP.
Według informatorów tygodnika, działacze tych organizacji zrobili sobie dochodowy interes ze zgłaszania protestów przeciwko lokalizacjom dużych inwestycji. Najpierw blokowali decyzje o pozwoleniu na budowę, po czym - w zamian za odstąpienie od protestu - brali pieniądze od inwestorów. Oficjalnie księgowano je jako doradztwo lub konsultacje. Czasem na odczepnego firmy zlecały "ekologom" płatne ekspertyzy.
Wspólnie z TVN "Newsweek" przeprowadził wtedy prowokację. Jako rzekomi pracownicy jednej z sieci komórkowych zgłosił się do "zielonych". Już po kilku minutach rozmowy prezes katowickiego stowarzyszenia Andrzej Sochański podał cenę za nieoprotestowywanie nowej stacji przekaźnikowej - 3 tys. zł. Zgodził się nawet, bez zaglądania w żadne dokumenty, podpisać oświadczenie o braku szkodliwości naszej wirtualnej "inwestycji". Prezes Partii Zielonych RP, Jerzy Arent był jeszcze tańszy. Za tę samą usługę chciał tylko 500 zł.
Sochański został usunięty ze stowarzyszenia. Żadna kara nie spotkała jednak Arenta. Nadal jest szefem partii, a założone przy Zielonych RP stowarzyszenie i trzy fundacje otrzymują dziesiątki tysięcy złotych państwowych dotacji. Z kolei "konferencje naukowe" organizowane przez Arenta odbywają się pod patronatem honorowym zarówno łódzkiego wojewody, jak i prezydenta Łodzi Jerzego Kropiwnickiego.
"Newsweek" dotarł do kolejnych osób poszkodowanych przez Arenta. Przeprowadził również następną prowokację. Dziennikarz tygodnika, uzbrojony w magnetofon cyfrowy, zapukał do drzwi łódzkiej siedziby partii. Odegrał rolę toruńskiego przedsiębiorcy, planującego rozbudowę stacji benzynowej, przeciwko której protestują sąsiedzi. Arent od początku uspokajał "biznesmena". Obiecywał, że skieruje nas do swojej współpracowniczki, która za 6 tys. zł sporządzi korzystny dla inwestycji raport.
Źródło: "Newsweek"