Trafił na stół operacyjny, chociaż lekarze nie wykonali niezbędnych badań. Tym samym, według śledczych, odebrali mu szansę na przeżycie. Dziś w Łodzi rozpoczął się proces dwóch lekarzy ze szpitala im. Jonschera w Łodzi. Grozi im do pięciu lat więzienia. Sąd wyłączył jawność.
Mirosław Blejzyk trafił do szpitala im. Jonschera w Łodzi 2 maja 2014 r. z silnymi bólami podbrzusza. Umierał z powodu sączącego się tętniaka aorty brzusznej. Lekarze jednak o tym nie wiedzieli, bo pacjent nie miał wykonanych ani badań USG, ani tomografii.
Prokuratorzy oskarżyli dwóch lekarzy - z izby przyjęć i oddziału, na który trafił pacjent.
W łódzkim sądzie dla Łodzi Widzewa rozpoczął się ich proces za narażenie zdrowia lub życia pacjenta, za co grozi im do pięciu lat więzienia.
Proces toczy się z wyłączeniem jawności.
Bez wiedzy, bez szans
W załączonej do aktu oskarżenia opinii biegłego wynika, że "diagnostyka pacjenta była spóźniona o sześć godzin".
Sprawie śmierci Mirosława Blejzyka przyglądał się ówczesny wojewódzki konsultant ds. radiologii, prof. Ludomir Stefańczyk.
- Ten człowiek miał szanse na przeżycie. Niestety, nie skorzystano z metod dokładnego sprawdzenia, co się z nim dzieje, przed przystąpieniem do operacji. Ostatnią szansę na życie mu po prostu odebrano - komentuje w rozmowie z tvn24.pl.
Był zakaz?
Wątpliwości co do organizacji pracy szpitala szybko pojawiły się po śmierci Mirosława Blejzyka. Wdowa kilka dni później nagrała w szpitalu im. Jonschera film ukrytą kamerą. Bliscy zmarłego dopytują na nagraniu osobę ubraną w biały kitel, dlaczego pacjent nie został poddany badaniu USG, ani przebadany tomografem komputerowym.
- Organizacja pracy w tym szpitalu jest taka, że w wolne dni od pracy takich badań nie można wykonywać (2 maja przypadał wtedy w piątek, ale szpital pracował w trybie weekendowym, bo lekarze odbierali wolne za 3 maja - red.) - odpowiada rozmówczyni. Według rodziny to lekarka ze szpitala im. Jonschera.
Po tym, jak redakcja tvn24.pl upubliczniła nagranie, NFZ zlecił w szpitalu im. Jonschera kontrolę. I chociaż nie wykazała ona, że w szpitalu obowiązywał zakaz wykonywania badań specjalistycznych w weekendy, to stwierdzono inne nieprawidłowości. Na tyle istotne, że szpital dostał maksymalną możliwą karę - w wysokości 2 proc. kontraktu (90 tys. złotych).
- Opieka w szpitalu była zorganizowana w niedopuszczalny sposób. W weekendy i w nocy na terenie SOR nie było radiologa. Badania były opisywane przez specjalistów, którzy byli pod telefonem - wyjaśnia Anna Leder, rzecznik łódzkiego oddziału NFZ.
Dyrekcja pod lupą prokuratury
Prokuratorzy w czerwcu wysłali do sądu akt oskarżenia w sprawie śmierci Mirosława Blejzyka. W tym samym czasie rozpoczęli kolejne śledztwo - dotyczące dyrekcji szpitala.
- Chcemy sprawdzić, czy dyrekcja mogła nie dopełnić obowiązków poprzez taką organizację pracy szpitala, która zagrażała pacjentom - mówił nam wtedy Krzysztof Kopania z łódzkiej prokuratury.
Prokurator podkreślał, że materiały zgromadzone w poprzednim śledztwie dają podstawy do "dokładnego sprawdzenia" decyzji dyrekcji. Dodaje przy tym, że "materiał dowodowy musi zostać znacznie rozszerzony".
Jak się dowiedzieliśmy, w tym śledztwie został przesłuchany w charakterze świadka m.in. dyrektor ds. medycznych szpitala im. Jonschera. Na razie nikt nie usłyszał zarzutów.
Szpital konsekwentnie, od blisko dwóch lat odmawia komentarza. Tuż po tragedii przed kamerą TVN24 rozmawiał niedawno przesłuchany dyrektor ds. lecznictwa. Mówił on wtedy o tym, że Mirosław Blejzyk nie został przebadany "ze względów technicznych".
- Akurat tego dnia mieliśmy przejściowe problemy, które czasowo nie pozwalały na wykonanie badania - twierdził dyrektor.
Przekazana przez niego wersja o awarii nie znalazła jednak potwierdzenia w materiałach zgromadzonych przez NFZ i prokuraturę.
"Czekam na sprawiedliwość"
Decyzja o wszczętym nowym śledztwie ucieszyła Monikę Blejzyk, wdowę po zmarłym 57-latku.
- Cieszę się, że za śmierć mojego męża nie będą odpowiadać tylko ludzie, którzy tego dnia mieli dyżur. Chodzi o odpowiedzialność tych, którzy zorganizowali pracę szpitala tak, że doszło do tragedii - podkreśliła.
Kobieta mówi, że "wierzy w sprawiedliwość".
- Sporo się zmieniło od tamtej tragedii. Nie umiem już zaufać lekarzom. Wtedy byłam przekonana, że oddaję bliską mi osobę w dobre ręce. To poczucie pewności zostało zniszczone - powiedziała.
Autor: bż/gp / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź