"Serduszko pięknie bije" - mówili lekarze, chociaż Antoś już nie żył. "Ciąża rozwija się dobrze" - dodawali, chociaż martwy płód z każdym dniem mógł "zatruwać" ciało brata bliźniaka. - Przez błędy lekarzy straciłam synka, a drugi stracił szanse na normalne życie - płacze 31-letnia Aleksandra z Łodzi. Śledztwo w tej sprawie prowadzi prokuratura.
15 września 2015 roku pani Aleksandra była w 32. tygodniu ciąży. Po godz. 11 pojawiła się u swojej ginekolog.
- Pani doktor zbadała mnie ginekologicznie. Słuchała bicia serduszek. Powiedziała, że wszystko jest OK. Dała mi zwolnienie z pracy i powiedziała, że mam się oszczędzać - opowiada Ola.
Nie było OK. W momencie badania Antoś nie żył od kilku tygodni. O tym jednak rodzice dowiedzieli się przypadkiem, a 100-procentową pewność uzyskali po sekcji zwłok dziecka.
- Chociaż byłam już w 32 tygodniu ciąży, moja lekarz prowadząca (ciążę – red.) wciąż mnie nie kierowała na trzecie USG, które refunduje Narodowy Fundusz Zdrowia. Nie czułam się najlepiej i miałam coraz większe obawy, że doglądanie mojej ciąży sprowadza się tylko do badania ciśnienia i osłuchiwania brzucha - opowiada.
Po wyjściu z gabinetu "swojej" ginekolog kobieta postanowiła razem z narzeczonym iść na prywatne badanie USG. „Musi pani natychmiast trafić na stół operacyjny, jeden z bliźniaków jest martwy” – usłyszała.
- Wtedy to był dla mnie szok. Ale kiedy usłyszałam, że Antoś mógł nie żyć od ponad miesiąca myślałam, że zemdleję - opowiada Aleksandra Wojciechowska.
To był pierwszy szok. Nie jedyny.
- Trzy dni po narodzinach Jasia dowiedzieliśmy się, że ma encefalopatię torbielowatą, czyli dziecięce porażenie mózgowe. Lekarze poinformowali, że 2/3 mózgu jest uszkodzone - mówi Rafał Turczyn, ojciec Jasia i Antosia.
"Wszystko w porządku"
"Uszkodzenia mózgu i zmiany wsteczne u martwego płodu oznaczają, że nie żył on od dłuższego czasu. Zgon nastąpił od dwóch do sześciu tygodni wcześniej" - napisali lekarze, którzy przeprowadzili sekcję zwłok Antosia.
- Co więc słyszała pani doktor? Tydzień przed cesarskim cięciem miałam łącznie trzy wizyty u lekarza. Z każdej wychodziłam z zapewnieniem, że z ciążą jest wszystko w porządku. A w tym czasie Antoś już nie żył, a Jaś pobierał od niego tkankę. I z każdą godziną jego stan się pogarszał - mówi Ola.
Śledztwo
Zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa trafiło do łódzkiej prokuratury regionalnej.
- Prowadzimy śledztwo w sprawie narażenia zdrowia i życia pacjentki oraz niedopełnienia obowiązków przez lekarzy - informuje Krzysztof Bukowiecki z łódzkiej prokuratury.
Śledczy przesłuchali już w tej sprawie świadków, zabezpieczyli też dokumentację medyczną.
- Obecnie jesteśmy na etapie typowania biegłych, którzy ocenią działania medyczne podejmowane w tej sprawie - wyjaśnia prokurator.
Jak to się stało, że w ciągu kilku wizyt lekarz ginekolog stwierdzała, że z ciążą wszystko "jest w porządku"? Próbowaliśmy zadać to pytanie łódzkiej lekarce, która prowadziła ciążę.
- Nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia. Występuję w roli świadka i to przed sądem będę się wypowiadać - ucięła ginekolog.
„Efekt podkradania” nie musi kończyć się śmiercią
- Nie jestem lekarzem. Wiem jednak, co powiedziano mi tuż po porodzie w szpitalu. Usłyszałam, że Antoś zmarł przez niedotlenienie. W czasie ciąży doszło do "efektu podkradania". Chłopcy zaczęli rywalizować o tlen i substancje odżywcze - mówi Ola.
"Efekt podkradania" można zdiagnozować w czasie ciąży. Co więcej, nie oznacza on wyroku śmierci.
- To schorzenie, które można z powodzeniem leczyć i uratować oba płody. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy zgon płodu w tym przypadku faktycznie wpłynął na uszkodzenie drugiego z bliźniaków. Jest to możliwe, ale trzeba dokładnie sprawdzić – komentuje dr Monika Przybyłkowska, ginekolog- położnik ze szpital przy Madalińskiego w Warszawie.
Nasza rozmówczyni nie ma wątpliwości, że zgon płodu powinien zostać wykryty przy każdej wizycie u ginekologa.
Pomoc
Jaś ma dziś rok i trzy miesiące. Wymaga rehabilitacji cztery razy dziennie.
- Lekarze od razu powiedzieli nam, że nie będzie w stanie funkcjonować samodzielnie. Na razie Jaś je, rusza rączkami i nóżkami, ale lekarze ostrzegają nas, że jego stan może się pogarszać - mówi Rafał, ojciec chłopca.
Jaś wymaga stałej opieki. Jego kręgosłup i kark nie są wystarczająco sztywne, żeby chłopiec mógł usiąść.
- Cały czas chce być na rękach. Obu. Bo nie jest wystarczająco sztywny, żeby móc trzymać go jedną ręką, a drugą cokolwiek zrobić - opowiada.
Rodzice chłopca jednak się nie poddają. Zbierają pieniądze na przeszczep komórek macierzystych i rehabilitację dziecka.
- Zabieg kosztuje 100 tys. złotych, a my możemy liczyć na 1300 złotych świadczenia pielęgnacyjnego. A zabieg to duża szansa na to, żeby nasz synek zrobił postępy. Nie wiemy jeszcze, jakie. Ale może doczekamy dnia, w którym będzie mógł samodzielnie usiąść? Albo złapać rączką zabawkę? - mówi Ola.
Autor: Bartosz Żurawicz/i / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź