- Baliśmy się o życie - zeznali w prokuraturze policjanci. Łącznie oddali 15 strzałów, najpierw w powietrze, potem celowali już w mężczyzn, którzy mieli się na nich rzucić. Prokuratura od siedmiu miesięcy bada sprawę. Wiemy, jakie są efekty ich pracy blisko finału śledztwa.
Wszystko wydarzyło się w lutym tego roku przy ul. Rembowskiego w Zgierzu (woj. łódzkie). To niewielka, osiedlowa uliczka wśród bloków. Kończy się krzakami, za którymi są tory kolejowe, po których jeżdżą pociągi z Łodzi do Kutna. Dalej są domki jednorodzinne. W jednym z nich, od dwóch tygodni, mieszkali obcokrajowcy – dziś podejrzani o czynną napaść na funkcjonariuszy policji.
- Śledztwo powinno niedługo się zakończyć. To skomplikowana sprawa, bo mówimy o dynamicznym zajściu z udziałem wielu osób - mówi tvn24.pl Krzysztof Kopania z łódzkiej prokuratury.
Śledczy wiedzą już, co do powiedzenia miało kilkanaście osób z bloków, których w środku nocy obudziły odgłosy awantury a potem wystrzeliwanych pocisków. W aktach sprawy są też zeznania policjantów, którzy uczestniczyli w akcji oraz - wreszcie - obywateli Ukrainy, Mołdawii i Gruzji, którzy starli się z policją. W tym pięciu osób, w nogach których utkwiły policyjne pociski.
- Nie mamy wątpliwości co do tego, kto brał udział w zdarzeniu. Musimy jednak precyzyjnie odtworzyć rolę każdego z nich – mówi Kopania.
Na podstawie zeznań – często ze sobą sprzecznych – nie sposób tego zrobić. Dlatego też prokuratorzy wystąpili o opinię biegłego z zakresu badania śladów biologicznych. Na tej podstawie prokuratorzy będą próbowali m.in. ustalić, kto odpowiada za spowodowanie obrażeń głowy u jednego z zaatakowanych policjantów. Chcą też wiedzieć, kto rzucał kamieniami i fragmentami płyty chodnikowej.
Zarzuty czynnej napaści usłyszało ośmiu mężczyzn. Sześciu przebywa za kratkami.
Co na teraz wiadomo?
Kontrola
Tej nocy mieli pracować razem. 46-letni Tadeusz K. i 34-letni Konrad K. Śledczy ze zgierskiej policji podobnie jak podczas kilku ostatnich dyżurów mieli ustalać, kto należy do grupy przestępczej kradnącej auta ze zgierskich ulic. Ubrani po cywilnemu jeździli grafitowym dostawczakiem. Żeby nie wzbudzać podejrzeń. Było przed godziną 2 w nocy, kiedy na osiedlowej drodze pomiędzy blokami zauważyli grupkę mężczyzn.
O tym, co stało się 23 lutego opowiadali przełożonym i prokuratorom. Udało nam się poznać ich wersję.
Tadeusz K. pamięta, że jeden szedł środkiem drogi, reszta po chodniku.
"Obserwowaliśmy ich. Chcieliśmy sprawdzić, czy nie uszkodzą samochodów zaparkowanych przy chodniku" – mówił po zdarzeniu Konrad K.
Nie uszkodzili. Ale byli głośno. Na tyle, że krzyki słyszeli przez zamknięte szyby. Podjęli decyzję: legitymujemy.
Wersja policjantów
Grafitowy citroen przejechał koło grupy idącej w kierunku torów kolejowych dwukrotnie. Za pierwszym razem ich powoli minął. Postawny mężczyzna idący dotąd środkiem drogi zszedł im z drogi, ale gwałtownie przy tym gestykulował. Konrad zawrócił i podjechał do mężczyzn. Tadeusz K. wysiadł z auta. Pamięta, że w ręku trzymał legitymację. Przedstawił się, powiedział, że jest z policji. Wtedy – jak twierdzi – ktoś z grupy złapał go za kurtkę. Opowiada, że złapał pałkę, która była w aucie. Zadał cios, wytrącił trzymającemu go człowiekowi butelkę z alkoholem, ta rozbiła się na ulicy.
Zapanował chaos. Konrad K. zdążył nadać do dyżurnego komunikat alarmowy: "funkcjonariusz w niebezpieczeństwie!". Wysiadł zza kierownicy. Widział, jak Tadeusz próbuje obezwładnić człowieka, który zaczął go szarpać. Słyszał krzyki w jakimś wschodnioeuropejskim języku.
"Powiedz mu, że my z policji" - mówili policjanci do kolegi agresywnego mężczyzny, który sprawiał wrażenie, że chce załagodzić sytuację.
Nagle - jak wspominają policjanci - leżący już mężczyzna wyrwał się i podbiegł do otwartego, nieoznakowanego radiowozu.
Konrad K. bał się, że tamten będzie chciał odjechać, dlatego za nim pobiegł. Złapał mężczyznę, kiedy otwierał tylne, rozsuwane drzwi citroena. Policjant nie wiedział, że ma za sobą kilku innych mężczyzn. Przewrócili go.
Tadeusz K. przypomina sobie, że jego kolega upadł. Agresorzy mieli go kopać i uderzać. Policjant wyciągnął broń. Strzały z jego służbowego Walthera zrobiły wrażenie na tych, którzy bili drugiego funkcjonariusza. Z ustaleń śledczych wynika, że napastnicy zerwali się z ziemi i zaczęli się wycofywać. W tym czasie z krzaków przy torach kolejowych wybiegła kolejna grupa.
Tadeusz K. twierdzi, że widział, iż mężczyźni mają czym walczyć – w ręku trzymali coś, co przypominało pałki (potem okaże się, że to m.in. nogi z połamanego taboretu - red.). Rzucali kamieniami, sypały się też fragmenty połamanej płyty chodnikowej. Konrada K. ktoś uderzył w głowę. Krew zalała mu oko. Policjanci się cofali, strzelali w powietrze. Wspominają, że „tamci nie reagowali”. Ciągle szli, jakby nie słyszeli strzałów.
W końcu funkcjonariusze lufy swoich pistoletów skierowali w napastników. Celowali w nogi. Niektórzy atakujący upadli. Reszta zaczęła uciekać w stronę torów kolejowych.
Wersja obcokrajowców
Jeden budynek, kilkunastu mieszkańców. W piętrowym domu jednorodzinnym mieszkali sami mężczyźni - od 20 do 45 lat. Pracowali w magazynie jednego z marketów.
- To był czwartkowy wieczór. Część chłopaków dostało wypłaty, a następnego dnia mieli wolne. No to pili, bo co tu innego robić – mówił śledczym jeden z Gruzinów.
Było kilka piw i toasty "za rodzinę w kraju". Jak się wódka skończyła, to do sklepu poszła delegacja. Wrócili i pili dalej. Znowu zabrakło. Nikita, mieszkaniec piętrowego domu jednorodzinnego opowiadał, że część biesiadników poszła spać, inni wybrali się do marketu. Zeznał, że w nocnym sklepie grupa kupiła cztery piwa i litr wódki.
Do tego momentu wersja niemal wszystkich obcokrajowców jest zbieżna. Potem jest dużo rozbieżności.
"Jak wracaliśmy, to dwóch od nas szło środkiem ulicy. Darli się i wyzywali. W końcu zatrzymał się samochód. Od razu wiedziałem, że to policja" - mówił o zdarzeniu jeden z nich. Nie ukrywał, że ma żal do kolegów, że wywołali burdę.
"Szliśmy spokojnie. Nagle zatrzymali się jacyś ludzie i po polsku zaczęli krzyczeć. Szarpali i bili. Nie wiedziałem, że to policja. U nas, na Ukrainie mają mundury i nie jeżdżą nieoznakowanymi radiowozami" - twierdzi z kolei drugi.
20-letni Ukrainiec, który szedł przed grupą pobiegł do domu i zawołał kompanów. Chociaż było 10 stopni mrozu, tamci wybiegli jak stali - w bluzach. Wcześniej zdążyli się tylko "uzbroić".
"Jeden połamał stołek, żeby mieć czym walczyć. Nie wiem, czy jak wybiegali, to wiedzieli, że idą bić się z policją" - dodaje inny.
"Co mam robić?!"
Całe zdarzenie trwało tylko kilka minut.
- Były jakieś wrzaski, ale jak tamci popili, to zawsze były wrzaski. Dlatego się nie przejąłem, próbowałem usnąć, bo następnego dnia rano do pracy miałem iść - zeznawał Gruzin, który został w domu. Jego pokój był na parterze. Obudził go wrzask jednego z Ukraińców.
- Wstałem. Zobaczyłem, że ma dziurę w kolanie. A wszędzie dużo krwi. Tamten krzyczał przerażony. Mówił, że zaczęli do nich strzelać. Nie mówił nic o policji - opowiadał.
Ci, którzy zostali w domu wezwali karetkę. Po chwili w domu był inny Ukrainiec, też z raną postrzałową.
Zatrzymanie
W tym czasie na miejscu, gdzie doszło do starcia roiło się już od policjantów. Dyżurny ze Zgierza w trybie alarmowym ściągnął niemal wszystkich funkcjonariuszy z okolicy. Na miejscu leżało już pięciu obcokrajowców, których zatrzymali przyjeżdżający kolejno policjanci.
- Wielu było agresywnych. Gryzło i wierzgało. Ranę postrzałową u jednego z nich zobaczyłem dopiero, jak w radiowozie zrobiło się sporo krwi - opowiada jeden z policjantów.
Dyżurny dostał informację o tym, że przy ulicy Limanowskiego w Łodzi jest wezwanie do człowieka z raną postrzałową.
- To chyba ludzie od was – przekazał policjantom, którzy byli przy ulicy Rembowskiego.
Pod wskazanym adresem po chwili było już kilka radiowozów. Ustawione zostały tak, żeby oświetlać jak najwięcej podwórka.
- Na dole było ciemno, na górze paliło się światło. Jak podjechały radiowozy, to ktoś je wyłączył – relacjonuje jeden z funkcjonariuszy biorący udział w akcji.
Policjanci otoczyli budynek. Przez taras na parterze zobaczyli leżących w łóżkach mężczyzn. Zapukali w okna. Osoby w środku się podniosły i otworzyły drzwi balkonowe. Niedługo potem kilkanaście osób z domu leżało już z kajdankami na rękach. Dwóch zatrzymanych miało rany postrzałowe.
Kto i za co
Wojciech Szczawiński jest obrońcą jednego z zatrzymanych Ukraińców, który został postrzelony z policyjnej broni.
- Nie ma wątpliwości, że zdarzenia ze Zgierza nie są niczym chwalebnym. Ale zachowanie wymiaru sprawiedliwości wobec zatrzymanych jest co najmniej zastanawiające – ocenia mecenas.
Nie rozumie, dlaczego sąd regularnie godzi się na przedłużanie aresztu.
- Mamy zgromadzony materiał dowodowy, ryzyko matactwa nie występuje. Mimo to stosowany jest najbardziej surowy środek zapobiegawczy – opowiada.
Dodaje przy tym, że śledczym do teraz nie udało się ustalić, kto de facto zrobił krzywdę policjantowi. . Nie jest też jasne, którzy uczestnicy zdarzenia byli świadomi tego, że idą bić się z policją. Zaznacza, że w lipcu sąd nie uwzględnił prokuratorskiego wniosku o przedłużenie aresztu.
Sąd wtedy uznał, że podejrzani mogą wyjść na wolność, bo nie istnieje ryzyko opuszczenia kraju - w opinii sędziego do zabezpieczenia postępowania wystarczył środek zapobiegawczy w postaci zakazu opuszczania kraju.
Prokuratorzy złożyli zażalenie od tej decyzji. Podkreślali, że podejrzanym grozi surowa kara. Zaznaczali przy tym, że podejrzani nie mają w Polsce meldunku i mogą uciec z kraju. Dodali przy tym, że trzeba zaczekać na wyniki biegłego z zakresu śladów biologicznych - bo wtedy będzie można dokładnie ustalić, kto odegrał jaką rolę w zajściu.
Sędziego przekonały te argumenty i areszt ostatecznie został przedłużony.
- De facto nie pojawiły się żadne nowe argumenty. W tej sprawie materiał dowodowy mógł być zgromadzony dużo wcześniej. O opinię biegłego w zakresie badania śladów biologicznych też można było wystąpić już dawno. Sąd mimo wszystko akceptuje fakt, że przy tym tempie stosuje się najsurowszy ze środków zapobiegawczych - komentuje Wojciech Szczawiński.
***
Prokuratura liczy, że w ciągu kilku dni otrzyma opinię biegłego, który ma wypowiedzieć się w przedmiocie śladów biologicznych.
- Na początek października przewidujemy przeprowadzenie czynności końcowych w tej sprawie – mówi Kopania.
Równolegle, w prokuraturze Łódź Bałuty trwa śledztwo w sprawie zasadności użycia broni służbowej przez policjantów.
Autor: bż/i / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź