On w roli fałszywego konwojenta był perfekcyjny. Przez dwa miesiące udawał kogoś innego, w końcu ukradł 8 mln złotych. Dziś stanęło przed sądem wraz ze wspólnikami, którzy kradzież okrzykniętą "skokiem stulecia" wymyślili, a potem, przez drobne błędy, wpadli. A udało się ich namierzyć m.in. dlatego, że jeden z nich zbierał punkty w popularnym hipermarkecie.
Jako pierwsi opisaliśmy kulisy kradzieży pieniędzy z konwoju. W dniu procesu opisujemy błędy szajki, które doprowadziły do jej namierzenia i zatrzymania. Sześć osób zasiada dziś na ławie oskarżonych przed łódzkim sądem.
Przedstawiał się: Mirosław Duda. Do poznańskiego oddziału firmy ochroniarskiej przeniósł się z Łodzi w maju. Twierdził, że to przez chorobę ojca. I chociaż bardzo mało mówił o sobie i nigdy w pracy nie zdejmował rękawiczek szybko zdobył zaufanie. Na tyle duże, że został kierowcą furgonetki rozwożącej pieniądze.
10 lipca 2015 roku podjechał z dwoma kolegami ze zmiany pod bank w Swarzędzu. Kiedy został w furgonetce sam - odjechał i włączył urządzenie tłumiące sygnał GPS. Niedługo potem zniknął a razem z nim 8 milionów złotych. Kiedy furgonetka została w końcu znaleziona przez policję okazało się, że wnętrze zostało wyczyszczone chlorem.
Ślad pierwszy: hotel
Prokuratorzy na początku nie mieli nic. Człowiek, który przedstawiał się jako "Mirosław Duda" rozpłynął się w powietrzu. Okazało się, że miał fałszywą tożsamość.
- To było jedno z najtrudniejszych postępowań w mojej karierze - przyznaje w rozmowie z tvn24.pl Łukasz Biela z prokuratury okręgowej w Poznaniu, który prowadził śledztwo.
Tuż po spektakularnej kradzieży policjanci "zderzyli się ze ścianą". Bo mimo, że z ludźmi pracował, ci niewiele albo zgoła nic o nim nie wiedzieli. Śladów nie zostawiał, bo nie dość, że chodził stale w rękawiczkach, to w pracy nigdy nie jadł, nie pił. W uniform przebierał się tylko wtedy, gdy w pobliżu nikogo nie było. Człowiek-widmo.
Do czasu. Policjanci odkryli, że w poznańskim hotelu Gromada w maju zameldował się niejaki Mirosław Duda. Był tam co najmniej dwa dni. Najpewniej miał gościa. Rachunki wskazują, że od 11 do 13 maja ktoś do pokoju zamawiał podwójne porcje jedzenia i wódki. Rachunek - 270 złotych – zapłacono kartą. Jej właścicielem był Adam K.
- Sprawdziliśmy go. Okazało się, że pracuje w firmie ochroniarskiej. Tej samej, w której "Mirosław Duda" – dowiadujemy się od jednego z policjantów, który rozpracowywał sprawę "superskoku".
Ślad drugi: market
Użycie karty płatniczej nie było jedynym błędem Adama K. Śledczy wiedzieli, że tuż po kradzieży, fałszywy konwojent użył telefonu komórkowego. Sieć przekazała informacje o indywidualnym numerze IMEL urządzenia. Policjanci mieli też numery identyfikacyjne telefonów, z którymi "Mirosław Duda" się kontaktował.
Wszyscy używali takiego samego telefonu, które dystrybuuje firma z Wrocławia – ustalili policjanci.
Dystrybutor sprawdził, że telefony tej serii trafiły do marketu w Łodzi. W markecie z kolei udało się ustalić, kiedy zostały one sprzedane. Kupił je ktoś późnym wieczorem, dzień przed skokiem. Zapłacił gotówką. Ale po kilku sekundach popełnił gigantyczny błąd.
- Mężczyzna przy kasie dał kasjerce swoją kartę stałego klienta. Tym klientem był Adam K. Ten sam, który płacił za hotel w Poznaniu – dowiadujemy się.
Śledczy poszli za ciosem. Sprawdzili inne zakupy tego klienta. W lutym kupił jeszcze dwa takie same telefony. Policjanci przejrzeli monitoring. Okazało się że w kolejce, obok Adama K., stał ktoś bardzo podobny do Grzegorza Łuczaka - wiceprezesa firmy ochroniarskiej, która zatrudniła fałszywego konwojenta.
Telefony, które zimą kupił Adam K. zostały aktywowane dopiero w maju. Z jednego z nich ktoś wykonał cztery telefony. Do kogo dzwoniono? Do osób, które oferowały wynajem pokoju w Poznaniu. Ostatnie połączenie trwało prawie 10 minut.
- Telefon odebrała kobieta, która miała do wynajęcia lokal przy ul. Ścinawskiej w Poznaniu. W tym lokalu zamieszkał człowiek, który przedstawił się jako Mirosław Duda - wynika z ustaleń policjantów rozpracowujących szajkę.
Ślad trzeci: "dziwny" prezes
Policjanci ustalili ponadto, że "Mirosław Duda" został zatrudniony w dniu, w którym w pracy nie było prezesa firmy ochroniarskiej.
- Duda podczas rekrutacji powoływał się na rzekome ustalenia z prezesem. Rozmawiał z Grzegorzem Łuczakiem, który wtedy przyjął go do pracy. Zrobił to w drodze wyjątku, bo zazwyczaj się tym nie zajmował - twierdzi nasz informator.
Śledczy przesłuchali prezesa firmy ochroniarskiej. Ten zeznał, że nigdy nie słyszał o Mirosławie Dudzie. Miał też powiedzieć, że jego zastępca "dziwnie się zachowuje" i ma problemy, żeby z nim się skontaktować.
Inni przesłuchani pracownicy zeznali, że Łuczak był bardzo nerwowy po tym, jak sprawa "superskoku" stała się głośna w Polsce. Niektórych miał przekonywać, żeby nikomu nie mówili, że to on zatrudnił fałszywego konwojenta.
W tej samej chwili śledczy dostali jeszcze jedną bardzo niepokojącą informację. Łuczak miał się żegnać ze współpracownikami. Twierdził, że "już się nie zobaczą". Prokuratorzy pomyśleli, że Łuczak jest załamany i chce popełnić samobójstwo. Do jego domu wysłano patrol policji. Funkcjonariusze chwilę z nim rozmawiali.
Wiceprezes firmy ochroniarskiej trafił do szpitala im. Babińskiego w Łodzi, gdzie zbadał go psychiatra. Podczas wizyty na oddziale zadzwonił do swojego szefa i powiedział, że "ktoś mu ukradł telefon i laptopa".
Policjanci zaczęli podejrzewać, że Łuczak nie jest chory. Że tworzy legendę, na podstawie której będzie chciał zacierać ślady.
Niedługo potem Grzegorz Łuczak wyparował. Do dziś poszukiwany jest listem gończym.
Ślad czwarty: pieniądze
5 sierpnia 2015 roku, niecały miesiąc po "superskoku" do jednego z łódzkich banków weszła Agnieszka K., żona Adama K. Razem z nią przyszedł jej ojciec. Wpłacili 250 tys. złotych mówiąc, że to darowizna od ojca.
Szybko ustaliliśmy, że to pieniądze z przestępstwa. Wszystko zaczęło się krystalizować - wynika z mówi nasz informator.
Para (Agnieszka K. i jej ojciec) została zatrzymana. Podobnie jak Adam K.
- Na początku mieliśmy tylko tych trzech zatrzymanych - przyznaje prokurator Biela.
A Adam K. konsekwentnie milczał. Aż do stycznia 2016 roku. Wtedy zaczął opowiadać o "superskoku" w zamian za obietnicę niższego wyroku.
W lutym policjanci weszli do domu na osiedlu domków jednorodzinnych na przedmieściach Łodzi. Mieszkał tam słynny na cały kraj fałszywy konwojent razem z żoną i dziećmi - przekonanymi, że w czasie kilkumiesięcznej nieobecności przebywał za granicą.
Nie przypominał osoby, która była widoczna na publikowanych w mediach nagraniach. Zgolił brodę, schudł.
- I tak go poznałem. Ma pewne cechy charakterystyczne, których nie udało mu się ukryć - mówi tvn24.pl prokurator Łukasz Biela, który go przesłuchiwał.
Plan trzech przyjaciół
Pomysł na "superskok" zrodził się w głowie trzech przyjaciół z Łodzi - Adama K., Grzegorza Łuczaka (wciąż poszukiwany listem gończym) i Marka K.
- Mężczyźni zaplanowali przestępstwo, które miało dwa podstawowe założenia. Kradzież jak największej ilości pieniędzy i tak sprawne przeprowadzenie przedsięwzięcia, żeby nikomu postronnemu nie stała się krzywda – opowiada prokurator Biela.
Adam K. i Grzegorz Łuczak to byli policjanci, obecnie związani z branżą ochroniarską. Plan, by kraść "na własnym podwórku", wydawał się więc oczywisty. Postawili na konwojenta. Projekt zakładał zatrudnienie osoby z fałszywą tożsamością, która zdobędzie zaufanie innych ochroniarzy i w kluczowym momencie ukradnie gotówkę.
- Przedsięwzięcie wymagało zatrudnienia osoby, która będzie w stanie przez dłuższy czas grać przygotowaną rolę. To było niezmiernie trudne, ale jednak oskarżonym udało się znaleźć człowieka, który wypełnił ją niemal perfekcyjnie - przyznaje prokurator.
P(l)an doskonały
Krzysztof W., który wcielił się w rolę Mirosława Dudy, był dobrym znajomym jednego z architektów skoku. Na co dzień pracował jako krawiec, w wolnych chwilach polował. Prokuratorzy ustalili, że to właśnie Adam K. przekonał swoich wspólników, by do "superskoku” włączyć Krzysztofa W. Mężczyzna budził zaufanie innych i świetnie władał bronią (był w końcu zapalonym myśliwym). Nikt nie miał - zdaniem autorów planu – wątpić w jego ochroniarskie doświadczenie.
Mirosław Duda został zatrudniony w łódzkim oddziale firmy ochroniarskiej. Żeby nie budzić podejrzeń innych ochroniarzy, zaczął od ochrony jednego z obiektów w Łodzi. Po pewnym czasie przystąpiono do kolejnej fazy operacji. Wymyślili mu bajeczkę, która będzie pasowała do jego nowej tożsamości i planu. Fałszywy konwojent wystąpił do swoich bezpośrednich przełożonych z prośbą o przeniesienie do Poznania.
Przyjaciołom w życiu i wspólnikom w przestępstwie bardzo zależało, żeby "ich człowiek" trafił do Wielkopolski. Dlaczego? Bo wiedzieli, że szukają tam… konwojentów. Już wtedy Krzysztof W. był "gwiazdą" – perfekcyjnie grał swoją rolę. I zgodnie z zamysłem, po przeprowadzce do Poznania, trafił do trzyosobowego zespołu, który furgonetką rozwoził pieniądze do banków.
Pierwotny plan zakładał kradzież tak szybko, jak to tylko możliwe. Fałszywy konwojent miał uciec z pieniędzmi przy pierwszej nadarzającej się okazji. Potem jednak zmieniono te plany. Przyjaciele uznali, że konwojentowi idzie na tyle dobrze, że można wstrzymać się z kradzieżą do najbardziej dogodnego momentu. Wybrano dzień 10 lipca. Kiedy dwaj konwojenci wyszli do banku, Krzysztof W. spokojnie odjechał. Zanim jego koledzy z pracy zorientowali się, co się dzieje, furgonetka wypchana gotówką jechała już pod Swarzędz, na parking leśny, na którym czekali trzej kompani: Marek K., Adam K. i zatrudniony do przeładowywania pieniędzy Dariusz D.
Trzy dowody
Krzysztof W. na początku twierdził, że doszło do pomyłki. Że nie ma nic wspólnego z fałszywym konwojentem. Śledczy spodziewali się takiego scenariusza. W ręku mieli trzy dowody. Jeden z nich dostarczył im sam Krzysztof W. chwilę po zatrzymaniu. Podpisał jeden z dokumentów. Biegły grafolog stwierdził, że styl pisma ma charakterystyczne cechy zbieżne z dokumentami podpisywanymi przez Mirosława Dudę. Dopatrzył się on cech charakterystycznych, mimo że mężczyzna, który wcielił się w rolę konwojenta, próbował zmieniać naturalny dla niego styl pisania.
Drugim dowodem była opinia biegłego, który stwierdził, że twarz Krzysztofa W. i widocznego na nagraniach konwojenta ma podobne cechy, których nie udało się zamaskować podejrzanemu.
Trzecim dowodem były zeznania Adama K.- Nie ukrywam, że brałem pod uwagę scenariusz oparcia aktu oskarżenia na tych trzech dowodach - mówi prokurator Biela. Nie było to jednak konieczne, bo Krzysztof W. nie wytrzymał. W końcu zaczął zeznawać, kiedy śledczy pokazali mu protokoły przesłuchań innych zatrzymanych. Wszyscy mówili dużo; ich wersje się pokrywały.- Jego wersja zgadza się z naszymi ustaleniami. Mężczyzna stwierdził, że został oszukany przez wspólników, którzy nie dali mu żadnych pieniędzy - wyjaśnia Biela.
Pieniądze, których nie ma
Prokuratorzy zabezpieczyli tylko 330 tys. zł. To pieniądze, które bliscy Adama K. próbowali wpłacić do banku. Co stało się z resztą? Nie wiadomo. Tylko w tym aspekcie zatrzymani nie są zgodni - informacje o tym, jak podzielono się łupem, nie pokrywają się. Zagadką też jest, gdzie jest Grzegorz Łuczak i ile ma ze sobą pieniędzy. W ramach zabezpieczenia śledczy zajęli hipoteki nieruchomości Marka W. i Łuczaka - ich wartość to 2 mln złotych. Gdzie jest reszta skradzionych pieniędzy? Na razie jest to tajemnicą. Oskarżonym grozi do 10 lat więzienia.
Autor: Bartosz Żurawicz/i / Źródło: TVN24 Łódź
Źródło zdjęcia głównego: tvn24