- Film opowiada o początkach jumy, ale z czasem to przestały być takie romantyczne wypady. Ten proceder uprawiany był na tak gigantyczną skalę, że nam trudno to sobie wyobrazić. Do Niemiec jeździły na regularne kradzieże autobusy napakowane szkolnymi "wycieczkami" - uczniowie wraz z nauczycielami - mówi tvn24.pl Piotr Mularuk, reżyser wchodzącej do kin "Yumy".
tvn24.pl: - Gdy zobaczyłam tytuł filmu, moje pierwsze skojarzenie to głośny westernu sprzed pół wieku "15:10 do Yumy" z Glennem Fordem. Właściwy trop?
Piotr Mularuk: - Jak najbardziej. Zależało mi na tym, by widz mojego filmu, skojarzył go z tym właśnie obrazem. Rzeczywistość, o jakiej opowiadam, była na tyle brutalna, że trzeba ją było jakoś przetworzyć, ubrać w ramy konwencji - zdecydowałem się na westernową. Stworzyłem też bohatera, który kompletnie nie przystaje do rzeczywistości, w której przyszło mu żyć – Zyga jest niepoprawnym romantykiem, a ja postanowiłem przefiltrować przez jego wyobraźnię wydarzenia, o jakich opowiadamy. Pokazać je takimi, jakimi on je widzi. Z jego perspektywy te początki jumy, które pokazujemy, były naprawdę niewinne. To zjawisko wzięło się z potwornej biedy, on i jego kumple byli takimi "dobrymi rabusiami", którzy zabierają, by dzielić się z tymi, którzy nie mają nic. I ten altruizm, w jakiś sposób uniewinniał ich czyny. Zależało mi na tym, by widz lubił moich bohaterów i to się chyba udało. Zyga był poetą, miał w głowie miłość, szaleństwo, chciał dobrze dla innych. Gdyby urodził się w innym miejscu, w innym czasie, z pewnością nigdy by nie jumał.
- Nie oceniasz swoich bohaterów, ale trudno zaprzeczyć, że proceder jaki uprawiali, to było zwyczajne złodziejstwo.
- Ale to był czas bezprawia i istniało społeczne przyzwolenie na nie. Staraliśmy się nie moralizować, nie kręcić filmu o problemach społecznych…. Skupiliśmy się wraz ze współscenarzystą Wojtkiem Gajewiczem na samych bohaterach, etyczną stronę ich czynów, podobnie jak ich polityczne tło, spychając na plan dalszy.
- Skąd w ogóle wziął się sam pomysł filmu? Wiadomo, że powstał w oparciu o prawdziwe zdarzenia.
P.M.: - Rzeczywiście, punktem wyjścia był reportaż sprzed wielu lat. Ale myśmy niczego nie ekranizowali, inspirowaliśmy się jedynie opisanymi zdarzeniami. Przez wiele lat jeździłem pod granicę niemiecką i sam dokumentowałem wszystko. Z kim ja nie rozmawiałem! Z pogranicznikami, ze złodziejami, z dziwkami, ze zwyczajnymi mieszkańcami tych terenów… Potem pozlepialiśmy to wszystko w całość. Historię, którą opowiadamy, wymyśliliśmy jednak sami. To miała być początkowo koprodukcja polsko-niemiecka, Niemcy obiecywali góry złota na realizację, ale gdy przeczytali scenariusz, uznali, że jest zbyt poprawny politycznie. Że antypolski. A oni mają fioła na tym punkcie.
- Gdyby uznali za antyniemiecki i wtedy nie chcieli dać grosza byłoby to bardziej zrozumiałe….
P.M.: - Pamiętasz taki film "Świnki" Roberta Glińskiego?
- Oczywiście. Chłopcy z Polski prostytuują się z klientami głównie z Niemiec. Ci ich gwałcą, czasem po fakcie nawet zabijają…
P.M.: Otóż to. Na ten film Niemcy bardzo chętnie sypnęli pieniędzmi, bob to o złych Niemcach, którzy krzywdzą Polaków.
- Kompleks winy? Boją się mówić źle o Polakach z powodu historycznych zaszłości?
P.M.: - Oczywiście, że tak. I nikt tam tego nie ukrywa. Powiedzieli mi wprost: Nie dostaniesz od nas grosza na film o takiej tematyce. Żaden Niemiec na to nie pójdzie. Za to projektem zainteresowali się Czesi i film powstał w polsko-czeskiej koprodukcji.
- Pierwsze pokazy odbyły się niedawno na festiwalu Dwa Brzegi w Kazimierzu. Słyszałam, że młoda widownia szalała?
P.M.: - To było niesamowite! Sala była nabita do ostatniego miejsca i to było niezwykłe uczucie - te ich brawa w trakcie seansu. A później po projekcji fascynujące rozmowy…. Do Kazimierza przyjeżdża inteligentna publiczność, świetnie wyłapują wszelkie niuanse, kiedy było trzeba, wkurzali się na Zygę, innym razem głośno mu kibicowali. Na tym prapremierowym pokazie w Kazimierzu nie było wyłącznie młodzieży, choć przeważała. Przedział wiekowy był powiedzmy od 16 do… 60 lat.
P.M.: - Pytano mnie po pokazie, czy te sceny znalazły się w filmie, by przydać mu widowiskowości, by szokować widza. Powiedziałam wtedy: "Kochani, zapewniam was, że to, co widzicie, to zaledwie lajtowa wersja tamtej rzeczywistości". Naprawdę wyglądało to znacznie brutalniej niż w moim filmie. Wielu rzeczy, o których wiem, nawet nie próbowałem przenosić na ekran, bo pewnie zarzucono by mi, że je wymyśliłem. Film opowiada o początkach jumy, z czasem to przestały być takie "okresowe" wypady. Ten proceder uprawiany był na tak gigantyczną skalę, że nam trudno to dziś sobie wyobrazić. Do Niemiec jeździły regularnie autobusy napakowane szkolnymi "wycieczkami" - uczniowie wraz z nauczycielami. Wszyscy w tym uczestniczyli. Przywożono z kradzieży takie ilości złota, że na terenach nadodrzańskich stawało się ono wręcz obowiązującą walutą. Płacono nim w sklepie, ba, nawet kładziono w kościele na tacę "na ofiarę". I ksiądz to brał z tacy, bez mrugnięcia okiem. Wyobrażasz sobie, co by było gdybym taką sceną umieścił w filmie?
- Nie próbuję sobie wyobrazić. Twój romantyczny bohater jednak kończy swoją "przygodę" w mało romantycznych okolicznościach. Bronisz go i usprawiedliwiasz, ale w finale karzesz…
P.M.: - Nie postrzegam tego w kategoriach winy i kary, bardziej traktuję jak sprowadzenie go na ziemię ze świata fantazji. Myślałem, by wykonać jakiś romantyczny manewr na koniec, ale uznałem, że będzie nie na miejscu. Dla Zygi juma była wybrykiem jego nieokiełzanej natury, wszystko rozbijało się o realia. A skoro już rozmawiamy o winie i karze – to nie jest film o bandytach, ale o ofiarach. O ludziach, którzy padli ofiarami czasów, w jakim przyszło im żyć, po trosze historii, na pewno polityki, a czasami wszystkiego naraz.
Autor: Rozmawiała Justyna Kobus /mtom / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Kino Świat/Bartosz Mrozowski