Pierwsze pół filmu to obietnica tego, czym mógł być, gdyby Scott nie poszedł na łatwiznę. Drugie - to uświadamianie nam, dlaczego nie mógł, bo nakręcił film bez scenariusza, którego uratować nie mogli nawet świetni aktorzy. Od miesięcy 20th Century Fox zapowiadało „Prometeusza” jako arcydzieło dekady, wydarzenie roku. Co dostaliśmy w zamian? Wielkie Nic odziane w 150 mln dolarów.
Gdyby oceniać tylko warstwę wizualną można by uznać „Prometeusza” za objawienie. Scott - absolwent londyńskiej Royal Academy of Art - myśli obrazami i robi kino wysmakowane plastycznie. Na ekranie jest więc pięknie: rewelacyjne obrazki, urodziwi i zdolni, dobrze obsadzeni aktorzy. Zdjęcia Dariusza Wolskiego są wspaniałe. Statek, jego wnętrze, stroje załogi wyglądają wręcz genialnie. To samo z efektami specjalnymi. Film został nakręcony w technice 3D i jest bodaj najlepszym jej produktem zaraz po „Avatarze”. W kategoriach technicznych zapewne może liczyć na serię Oscarów.
Tyle komplementów. Schody zaczynają się, gdy przejdziemy do warstwy myślowej przedsięwzięcia. W pierwszej części filmu Scott przywdziewa szaty mędrca. Zapowiada ciąg dalszy opowieści o walce rasy ludzkiej z pozaziemską, a nawet filozoficzny dyskurs między nauką i wiarą. Po twórcy „Łowcy Androidów” spodziewamy się wiele, nasze apetyty więc rosną. Niestety, szybko przychodzi rozczarowanie. Scott serwuje nam papkę z dialogami na poziomie telenowel i serią pozbawionych logiki zdarzeń.
Wszystko już było
Zaczyna się od tego, że zespół badaczy odkrywa wskazówkę wiodącą ich do tajemnicy o początkach ludzkości na ziemi. Starożytne malowidła na skale, wskazują na prawdopodobieństwo przybycia kosmitów na ziemię, wiele tysięcy lat temu. Grupa specjalnie przygotowanych naukowców, szykuje więc wyprawę mającą odnaleźć w kosmosie życie, które dało początek gatunkowi ludzkiemu. Nim jednak tak się stanie, na nieznanym lądzie, przyjdzie im stoczyć walkę o przetrwanie. Brzmi znajomo nieprawdaż? Filmów o „obcych”, którzy dali nam początek, a potem próbowali zniszczyć było przecież mnóstwo. Ridley Scott zamierzał więc popłynąć na znanym, i dość ogranym motywie. Nie byłoby w tym jednak nic złego gdyby konstruując fabułę, wysilił na oryginalność, a przynajmniej zadbał o to, by było równie ciekawie jak efektownie. Niestety, trwający 2 godziny film (co jak widowisko science-fiction nie jest czasem długim) nuży się nieskończenie, czemu widownia podczas seansu ziewając szeroko, i komentując owe dłużyzny daje wyraz.
Recenzent nie ma prawa jednak zdradzać fabuły, nawet przy tak niskim poziomie jej atrakcyjności. Trudno jednak zaprzeczyć, że jest ona kompletnie pozbawiona logiki. Poziom scenariusza filmu , który miał być wydarzeniem roku, nie sięga wyżej niż nader ograniczona myślowo seria o „Transformersach”. Tyle, że w przypadku tych ostatnich nikt nie oczekiwał głębokich treści, zaś Scott twórca kultowych dzieł gatunku - wspomnianego „Obcego” i „Łowcy Androidów”, zawsze miał wielkie ambicje.
Niestety, od czasu gdy będący efektownym kiczem „Gladiator” w jego reżyserii, otrzymał głównego Oscara, dawny Scott przepadł bez wieści. (Przypomnijmy, że to właśnie on nakręcił później nieszczęsnego „Hannibala” – chybioną kontynuację „Milczenia owiec”, złośliwie zwaną „Mózgiem w potrawce”, od jednej z kuriozalnych scen filmu.) Miejsce niepokornego filmowca, który umiał sprzeciwić się hollywoodzkim schematom (patrz genialna „Thelma i Luiza”), zajął reżyser, którego kolejne produkcje były jedynie realizacją do bólu poprawnych i przewidywalnych pomysłów producentów. Zgodnych z marketingową linią fabryki snów - „dajemy widzom to, co się sprawdziło, i co z pewnością kupią”.
I tylko aktorów żal
A wydawałoby się, że z taka ekipą aktorską Scott nie będzie się bał eksperymentować i postawi na formalnie ryzykowne, oryginalne rozwiązania. Obsada filmu jest bowiem doborowa, i tylko żal, że aktorzy nie bardzo mają czego grać, dwojąc się i trojąc, by uwiarygodnić pozbawione logiki sceny. Stosunkowo najlepszą sytuacje ma grający androida Michael Fassbender – niemal „wykastrowany” z męskości, elegancki i androgeniczny, ale wnoszący do napuszonej całości elementy humoru i luzu. Charlize Theron lodowato zimna niczym w roli skądinąd znakomitej Raveny - złej królowej ze „Śpiącej królewny i łowcy”, też ratuje swoją postać. Nie jest jednak w stanie, podobnie jak Fassbender, uratować filmu. W najgorszej sytuacji jest Naomi Rapace (niezapomniana Lisbeth Salander z trylogii „Millennium”) której Scott każe zmagać się z dylematem wyboru między wiarą a nauką. Im bliżej finału, tym bardziej fabuła zbliża się do granicy absurdu i poza nerwowym zerkaniem na zegarek, nie pozostaje nic innego, jak stukać się palcem w czoło. Napięcie jakie udało się zbudować reżyserowi w pierwszej części filmie, pod koniec jest już jedynie wspomnieniem, a najbardziej cieszy nas widok napisów końcowych na ekranie. O ile „Aliena” w euforii zachwytu nazwano nawet „Zbrodnią i karą" kina, o tyle „Prometeusz” mógłby co najwyżej awansować do miana powiedzmy… ”Kodu Leonarda da Vinci” w wersji science-fiction (z naciskiem na fiction!).
Śmieszy też i dziwi kategoria R przyznana filmowi, sugerująca, że to obraz dla dorosłych. Przy infantylnej fabule, zachowaniu bohaterów, miotających się niczym dzieci we mgle, wydaje się być zupełnie niezrozumiała. Jej powodem jest prawdopodobnie kilka krwawych, mocnych scen pod koniec filmu.
W 1979 roku sir Ridley Scott stworzył najlepszy horror, jaki miał kiedykolwiek powstać „Obcy - 8 pasażer Nostromo”, wyznaczając tym samym poziom widowisk z gatunku „horror science-fiction”, i zawieszając poprzeczkę wysoko. Tamten film działał na zmysły, przerażał, miał niesamowitą, gęstą atmosferę...Ale tamten Scott miał odwagę, wyobraźnie i był nieobliczalny. Dzisiejszy- bez reszty podporządkował się hollywoodzkiej machinie, bezlitośnie „mielącej” wszelki indywidualizm w imię reguł komercji, której dwie dekady temu reżyser „Prometusza” był zaprzeczeniem. Dziś, niestety, ją uosabia.
Autor: Justyna Kobus/fac / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: mat. prasowe