Tysiące delfinów ginie rokrocznie u wybrzeży Japonii. Są zabijane tradycyjnie, harpunami, przez miejscowych rybaków, a ich mięso trafia na japońskie stoły. Sfilmowali ich za pomocą szpiegowskiego sprzętu amerykańscy filmowcy. I dostali za to Oscara. "Zatokę delfinów" można obejrzeć na Planet Doc Review, a za dwa tygodnie w kinach.
Harpuny japońskich rybaków miarowo unoszą się i opadają, zagłębiając w ciała delfinów. Woda wąskiej, ukrytej miedzy wzgórzami zatoki natychmiast zabarwia się na czerwono. Pisk zabijanych zwierząt cichnie dopiero po dłuższej chwili.
To kulminacyjna scena z oscarowego dokumentu „Zatoka delfinów”, pokazywanego podczas Doc Review w Warszawie. Grupa filmowców sfilmowała z zamaskowanych kamer ukrywaną przez miejscowych rzeź delfinów, która regularnie powtarza się w sezonie od września do marca. – To brutalne sceny, ale prawdziwe. Zdarzają się codziennie. Japonia na przemysłową skalę poluje nie tylko na delfiny, ale też na wieloryby, i to pod płaszczykiem badań naukowych – potwierdza w rozmowie z tvn24.pl rzeczniczka Greenpeace Katarzyna Guzek.
150 tysięcy za żywego, 500 za mięso
Polowanie odbywa się zawsze tak samo. Najpierw rybacy zaganiają zwierzęta do wąskiej zatoki i odcinają im drogę wyjścia. Potem przyjeżdżają przedstawiciele delfinariów i wybierają nowe atrakcje dla swoich basenów. Delfin kosztuje nawet do 150 tysięcy dolarów. Pozostałe są zabijane, a ich mięso sprzedawane za około 500 dolarów od egzemplarza. Następnie trafia na japońskie stoły.
W sumie, twierdzą autorzy dokumentu, co roku Japończycy zabijają do 23 tysięcy tych zwierząt, z czego około 2 tysięcy w sfilmowanej przez nich zatoce.
Najpierw tresował, teraz wypuszcza
Według Ricka O’Barry’ego, jednego z bohaterów filmu, popularność delfinów w akwariach zaczęła się od Flippera. Uroczy delfin z popularnego w latach 60-tych serialu robił salta w powietrzu, odbijał nosem piłkę, pływał na ogonie i przeżywał niesamowite przygody z sympatyczną amerykańską rodziną. Każde dziecko chciało zaprzyjaźnić się z delfinem. Jeśli miało pecha i nie mieszkało na Florydzie, to chciało chociaż zobaczyć go i dotknąć podczas wycieczki do delfinarium. W efekcie, o ile latach sześćdziesiątych w USA było kilka takich przybytków, czterdzieści lat później delfinaria to przynoszący miliardowe zyski globalny przemysł.
69-letni dziś Rick łapał i trenował delfiny, które „grały” Flippera. Gdy, jak mówi, jedna z samic zdechła (według niego „popełniła samobójstwo”, przestając oddychać) na jego oczach, O’Barry rozpoczął trwającą już prawie 40 lat kampanię na rzecz wypuszczania delfinów na wolność.
Zatoka delfinów
W 2007 roku Rick zabrał Louie Psihoyosa, fotografa i założyciela Oceanic Preservation Society, do Taili, niewielkiego miasteczka na wybrzeżach Japonii. Chciał, żeby Louie pokazał światu zabijanie delfinów przez tamtejszych rybaków, wspieranych przez miejscową policję i rząd w Tokio.
Na wstępie Rick założył kapelusz i maskę, taką jak przy epidemii grypy, i taki sam zestaw wręczył dokumentaliście. Twierdził, że jest śledzony, i w ten sposób się ukrywa. – Pomyślałem: co ja tu robię? Przeleciałem pół świata, żeby wylądować w samochodzie z paranoikiem – mówił w filmie reżyser.
"Próbowaliśmy zrobić ten dokument legalnie"
Szybko okazało się, że Rick jednak nie przesadzał: ekipie filmowców cały czas towarzyszyła obstawa złożona z zaopatrzonych w małe kamery policjantów w cywilu, a wzgórza otaczające zatokę delfinów były ogrodzone i opatrzone znakami „zakaz wstępu” i „zakaz fotografowania”. - Próbowaliśmy zrobić ten dokument legalnie, ale było to niemożliwe – zastrzegł Psihoyos.
Dlatego filmowcy użyli iście szpiegowskich środków, by zarejestrować zabijanie delfinów. W ekipie znaleźli się nurkowie, fachowiec od efektów specjalnych i kaskader, a sprzęt - ukryte w atrapach kamieni kamery, sonary, kamery na podczerwień i sprzęt do nurkowania - ledwo zmieścił się do rejsowego samolotu. Przetransportowanie go na miejsce było najbardziej niebezpieczne: ekipa musiała przekraść się nad zatokę nocą i umieścić kamery we właściwych miejscach, z pełną świadomością, że w przypadku złapania przez miejscowych wydalenie z Japonii byłoby najłagodniejszą konsekwencją.
Oscarowe delfiny
Opłaciło się, przynajmniej filmowcom: dokument dostał szereg nagród, z tegorocznym Oscarem na czele. Japonia jednak nie zmieniła swojej polityki odnośnie połowów delfinów, a sam film uznała za stronniczy i wymierzony w ich kulturę i ekonomię. Dwa tygodnie po rozdaniu Oscarów, 23 marca 2010, japoński rząd wydał oświadczenie: „Polowanie na delfiny jest częścią tradycyjnego rybołówstwa tego kraju i zostało przeprowadzone zgodnie z prawem”.
- Delfin jest dla nich rybą, a Japończycy oparli swoją kuchnię na rybach. Przez dziesięć wieków obowiązywał w Japonii zakaz jedzenia mięsa, więc podstawą ich diety są owoce morza: ryby, ale i wodorosty, wieloryby, delfiny - wyjaśnia dr Iwona Kordzińska-Nawrocka z Instytutu Japonistyki UW. Zakaz wynikał z buddyzmu - buddyści wierzą w reinkarnację, a odrodzić się można także w postaci zwierzęcia, więc ich zabijanie i zjadanie było zabronione.
Jedzenie wielorybów i delfinów to tradycja
- Zakaz zniesiono dopiero w XIX wieku. Na zachodnie reakcje z powodu jedzenia wielorybów czy delfinów Japończycy reagują podobnie jak Koreańczycy na oburzenie, że jedzą mięso psów. To tradycja. Europejczycy jedzą świnie i uważają to za naturalne. A Japończycy nikomu niczego nie narzucają, więc dlaczego mają wypełniać zachodnie standardy? - mówi nam dr Kordzińska-Nawrocka.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: materiały dystrybutora