Kate Winslet i Leonardo DiCaprio znów razem na ekranie, choć w „Drodze do szczęścia” góra lodowa, ku której w szybkim tempie dryfuje ich miłość, jest zdecydowanie bardziej metaforyczna. Czy Paryż będzie łodzią ratunkową dla znudzonej pary? Możemy przekonać się o tym w kinach.
Mają po trzydzieści lat, dwójkę dzieci i domek na przedmieściu, taki sam jak wszystkie okoliczne domki.
Małżeńska nuda
Frank (DiCaprio) codziennie wychodzi do pracy, której nie znosi, niknąc w tłumie mężczyzn w identycznych szarych garniturach i kapeluszach, z przygotowanymi przez żony kanapkami w podobnych brązowych aktówkach.
April (Winslet) natomiast zajmuje się domem i dziećmi, mając wrażenie, że zaraz się udusi. Oboje już wiedzą, gdzie uderzyć, żeby zabolało najmocniej, nie bardzo pamiętają natomiast, dlaczego w ogóle są ze sobą. Zdradzają się również najbanalniej na świecie – on ją z głupiutką sekretarką, ona jego z sąsiadem. Mają do wyboru: zaakceptować sytuację i wegetować resztę życia w ten sposób, albo odważyć się na coś szalonego, radykalnego, skoczyć na głęboką wodę.
Bardzo mała stabilizacja
- Chciałbym coś naprawdę poczuć – mówił Frank, kiedy się poznali. Po siedmiu latach April mu to przypomina i proponuje ostatnią szansę: rzucić wszystko i jechać do Paryża. - Kupiliśmy złudzenie, że gdy pojawią się dzieci, trzeba zrezygnować z życia, i cały czas się za to karzemy – stwierdza. Frank daje się przekonać. Ale nie tak łatwo jest zrezygnować z małej stabilizacji...
Drugie ekranowe spotkanie Kate Winslet i Leonardo DiCaprio (oraz Kathy Bates, gwoli ścisłości) jest o lata świetlne odległe od bombastycznego i subtelnego niczym nalot na Drezno melodramaciszcza, jakim był „Titanic”.
Po latach spotkali się na planie
Po dziesięciu latach od filmu, który obojgu aktorom zapewnił sławę oraz coraz bardziej uwierające etykietki amantów, oboje dali prawdziwy popis gry aktorskiej (choć w przypadku DiCaprio momentami przeszarżowany). Dawno nie było w kinie takiego zagęszczenia emocji: domek na amerykańskim przedmieściu okazuje się kryć prawdziwe piekło niespełnionych nadziei, pretensji i uczuć płynnie przechodzących od euforii do nienawiści.
„Revolutionary Road”
Bo dramat Sama Mendesa („American Beauty”, „Droga do zatracenia”) o idiotycznie przetłumaczonym tytule (w oryginale - „Revolutionary Road” - co jest zarówno nazwą ulicy, przy której mieszkają bohaterowie, jak i ironicznym nawiązaniem do ich „rewolucyjnych” ambicji) zaczyna się tam, gdzie kończą bajki i komedie romantyczne: po napisie „i żyli długo i szczęśliwie”. Otóż z tym szczęściem to różnie bywa, zwłaszcza jeśli jedno pragnie żyć pełnią życia, a drugie zadowoli się półśrodkami.
Gdzie prowadzi ta droga?
Bohaterowie „Revolutionary Road” są w takim momencie życia, w którym właśnie sobie uświadomili, ile warte były ich młodzieńcze deklaracje, że nigdy, ale to nigdy nie będą mieć tak żałosnego życia jak ich rodzice, że będą wyjątkowi, że akurat im się uda. Nie udało się i mają ostatnią szansę, by iść pod prąd i zrealizować marzenia.
Może im się uda?
Za dziesięć lat dzieci Franka i April oraz ich rówieśnicy masowo zbuntują się przeciw znanej nudzie oraz życiu pod sznurek i ruszą zmieniać świat w myśl hasła „Bądź realistą, żądaj niemożliwego”. W latach pięćdziesiątych, co portretuje film Mendesa, bycie realistą oznaczało akceptację obowiązków i wtopienie się w otoczenie. Pokazuje też konsekwencje braku odwagi skonfrontowania się z marzeniami.
Ale jeśli miałabym wybrać główne przesłanie „Drogi do szczęścia”, brzmiałoby ono następująco: pigułka antykoncepcyjna jest prawdziwie epokowym wynalazkiem ludzkości.
Źródło: legia.com,zaglebie-lubin.pl
Źródło zdjęcia głównego: UIP