19 sierpnia minęły 43 lata od największej katastrofy kolejowej w historii polskiego kolejnictwa. W Otłoczynie (woj. kujawsko-pomorskie), gdzie pociąg towarowy zderzył się z pociągiem osobowym, zginęło 67 osób, a niewiele mniej zostało rannych. - Widok był makabryczny. Gdy dojechałem na miejsce, akcja ratownicza trwała już w najlepsze. Bardzo dużo osób było uwięzionych w wagonach, które leżały przewrócone na nasypie - wspomina po latach w rozmowie z tvn24.pl Zbigniew Juchniewicz, emerytowany dziennikarz, który jako pierwszy reporter był na miejscu katastrofy.
Był 19 sierpnia 1980 roku, godzina 6 nad ranem. Młody reporter toruńskich "Nowości" Zbigniew Juchniewicz, który rok wcześniej rozpoczął pracę w gazecie, otrzymuje telefon od redaktora naczelnego Zefiryna Jędrzyńskiego.
- Mieszkałem wtedy na ulicy Bydgoskiej w Toruniu, Zefiryn natomiast na świętego Ducha w centrum miasta. Zainspirowały go syreny karetek na moście drogowym. Powiedział, żebym sprawdził co się stało. Okazało się, że jest katastrofa kolejowa pod Toruniem - wspomina Zbigniew Juchniewicz.
Nie miał wtedy samochodu, skorzystał z taksówki i pojechał na miejsce. - Gdy wysiadłem, na szosie stał milicjant. Był to mój znajomy, szef toruńskiej drogówki, który mnie zapytał: "Cześć Zbychu, jadłeś może śniadanie?". Odpowiedziałem, że jeszcze nie zdążyłem. Na co on odparł: "To dobrze, możesz iść" - dodaje emerytowany dziennikarz.
"Widok był makabryczny"
Od szosy (dziś to DK91) do nasypu kolejowego jest niedaleko. Przejście krótkim fragmentem lasu zajmuje zaledwie kilka, maksymalnie kilkanaście minut. Przeszedłem ten kawałek lasu. - Widok był makabryczny. Gdy dojechałem na miejsce, akcja ratownicza trwała już w najlepsze. Bardzo dużo osób było uwięzionych w wagonach, które leżały przewrócone na nasypie. Znajdowały się na boku i tych ludzi starano się w jakiś sposób wyciągnąć - dodaje.
Juchniewicz na własne oczy widział, jak wyciągano pasażerów z wraków wagonów. Ciała zmarłych przenoszono na przeciwną stronę nasypu i przykrywano je białymi prześcieradłami. - Las był zasłany prześcieradłami. Pilnowali tego zomowcy, którzy przenosili ciała. Akcja trwała do następnego dnia. Działania w późniejszej fazie skupiły się na udrożnieniu linii kolejowej - podkreśla w rozmowie z tvn24.pl.
- Strażacy nie dysponowali tak profesjonalnym sprzętem do cięcia jak teraz. Najważniejsze jednak, że nie doszło wtedy do pożaru, chociaż mówiono, że olej napędowy z obu lokomotyw mógł się zapalić. To nieprawda. To były bardziej katastroficzne wizje - przyznaje Zbigniew Juchniewicz.
Gierek z Babiuchem na miejscu katastrofy
Na miejsce katastrofy przyjechały władze państwowe i wojewódzkie z I sekretarzem Edwardem Gierkiem i premierem Edwardem Babiuchem na czele.
- Podeszli po nasypie od strony szosy, stanęli na krawędzi i w tym samym momencie, gdy stali i patrzyli na akcję ratunkową, dźwig wyciągał fragment pierwszego wagonu osobowego, który był doszczętnie zmiażdżony - zrobiła się z niego harmonijka. W pewnym momencie ze zgliszczy, ujawniły się zwłoki dziewczynki. Natychmiast odwrócili głowy w drugą stronę - wspomina Juchniewicz.
Mówi też, że od pierwszego dnia, gdy doszło do katastrofy, zaczęły pojawiać się plotki, jakoby pociąg towarowy wiózł w węglarkach czołgi do Stoczni Gdańskiej, żeby opanować sytuację. Był 1980 rok, czas strajków robotniczych.
- Totalna bzdura. Ten sprzęt nie zmieściłby się w węglarkach. Plotki pojawiały się, ponieważ w innych rejonach kraju trwały już strajki. Ale te opowieści nie były uzasadnione. To bardziej sytuacja polityczna, która się wtedy wytworzyła, sprawiała, że one się rodziły - twierdzi dziennikarz.
Dlaczego doszło do katastrofy?
Jak zauważa Zbigniew Juchniewicz, najciekawsze w całej tej historii pozostaje jedno pytanie, które nie zostało rozwiązane przez prokuraturę wojewódzką w Toruniu. Śledczy umorzyli postępowanie z powodu śmierci maszynisty pociągu towarowego - 43-letniego wówczas Mieczysława Roschka.
- Kluczową kwestią było, dlaczego pociąg wyjechał, mimo czerwonego sygnału na semaforze i nie na swój tor. Kolejarze zaczęli wyjaśniać, jak mogło do tego dojść. Maszynista pochodził z Chojnic. W okolicach Chojnic jest szlak kolejowy składający się z kilku torów, ale każdy tor pracuje w obie strony. Maszynista, jadąc od Otłoczyna lewym torem, mógł być przekonany, że jest w okolicach swojego domu - mówi Juchniewicz.
I dodaje: - Druga kwestia jest taka, że miał dwie karty pracy. Pracował bez przerwy ponad 24 godziny. Nie ujawnił faktu, że wziął pierwszą kartę pracy na lokomotywę, która okazała się być zepsuta w Chojnicach, więc po jakimś czasie wsiadł na inną i wziął inną kartę. Przez to przedłużył sobie czas pracy. Oczywiście mógł też być zmęczony. Ten element jest niewyjaśniony do dziś.
Maszynista pociągu osobowego Gerard Przyjemski, gdy tylko zobaczył światła jadącego z naprzeciwka pociągu towarowego uciekł wgłab kabiny, włączając wcześniej hamulce. Pociąg osobowy jechał z prędkością około 90 km/h, towarowy miał na liczniku niespełna 40 km/h.
- Do zderzenia musiało dojść choćby z tego powodu, że zdarzyło się to na długim łuku, w wąwozie. Maszyniści nie mieli do końca świadomości, że jadą na siebie. To, że jeden czy drugi widział odbicie świateł na nasypie kolejowym, mogło oznaczać, że obaj byli przekonani, że pociąg z naprzeciwka jedzie po swoim torze - zauważa Zbigniew Juchniewicz.
Trudna praca reportera
Na miejscu katastrofy Juchniewicz spędził prawie cały dzień. - Sytuacja była taka, że osoby z redakcji przyjeżdżały po rolki z filmem i dostarczały mi nowe, tylko po to by robić jak najwięcej zdjęć. Kolega Andrzej Kamiński wywoływał je później w redakcji "Nowości". Pamiętam, że fotograf regionalny z centralnej agencji fotograficznej przebywał wtedy na urlopie - wspomina.
- Każdego roku, gdy w kalendarzu pojawia się data 19 sierpnia, te wspomnienia same jakoś naturalnie wracają. Nie da się tego wymazać z pamięci - kończy Zbigniew Juchniewicz.
Katastrofa kolejowa w Otłoczynie, zginęło 67 osób
Do katastrofy kolejowej w Otłoczynie doszło o godzinie 4.30. Pociąg osobowy relacji Toruń - Łódź Kaliska zderzył się czołowo z pociągiem towarowym relacji Otłoczyn - Wrocki. Zginęło 67 osób, a 64 zostały ranne. To największa katastrofa w historii polskiego kolejnictwa. Na miejscu tragedii komunistyczne władze ustawiły pomnik. Co roku w okolicy 19 sierpnia odbywają się tu uroczystości upamiętniające ofiary.
Komisja powypadkowa PKP wykazała, że maszynista pracował 24 godziny i cztery minuty. Gdy o godzinie 23.55 zameldował się w punkcie kontrolnym w Toruniu, dyspozytorowi lokomotywowni oświadczył, że pracuje od godziny 20.30. 20 października 1980 roku Prokuratura Wojewódzka w Toruniu umorzyła śledztwo wobec śmierci sprawcy czynu - maszynisty.
CZYTAJ TEŻ: 37 lat temu w Otłoczynie zderzyły się pociągi
Poczynione w ten sposób ustalenia pozwalają stwierdzić, iż w momencie wyjazdu pociągu nr 11599 ze stacji Otłoczyn, co nastąpiło w dniu 19 sierpnia 1980 roku około godziny 4.20, Mieczysław Roschek rozpoczął 25. godzinę nieprzerwanej pracy w charakterze maszynisty prowadzącej ów pociąg lokomotywy ST44-607. Był więc niewątpliwie zmęczony, a jego sprawność psychofizyczna obniżona. Stan ten został spowodowany jego własnym, świadomym działaniem, które w tej sytuacji należało uznać za pozostające w bezpośrednim związku z zaistniałą tragiczną katastrofą.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Zbigniew Juchniewicz