Kupili kamery, mieli montować, dopiero otworzyli ten hotel dla psów, nie zdążyli ubezpieczyć. W piątek Jolantę obudził trzask płonącego drewna. Jej mąż Mirosław pobiegł otwierać kojce. Psy nie chciały wychodzić, gryzły. Jeden został, drugi wrócił w dym, sześć udało się uratować. - To nie mogło zapalić się samo - mówią. Policja nie wyklucza podpalenia.
- Śniła mi się ulewa. Słyszałam przez sen, jakby padał grad - opowiada Jolanta.
Ale to był odgłos trzaskającego od ognia drewna. W piątek po szóstej rano Jolanta wstała, podeszła do okna i zobaczyła na podwórzu ogień w hotelu dla psów. W swoim hotelu w Czechowicach-Dziedzicach, który otworzyła z mężem Mirosławem w czerwcu tego roku.
- Pracowałem w Anglii, jeździłem na tirach. To była włóczęga, siedemnaście lat. Ale zarobiłem na ten interes - mówi Mirosław.
Nie ma już tego interesu.
Jolanta: - Jestem schorowana. Długo mieszkałam sama z córką. Mąż mnie oszczędza, chciał być blisko, żebyśmy mogli pracować razem w domu, a ja kocham zwierzęta. Ludzie nie znają naszej historii i może myślą, że my nie patrzyliśmy na innych, że nam to było obojętne, czy nasz hotel komuś przeszkadzał.
Tego rana nie szczekały
- Czy my mamy wrogów? - zastanawia się Jolanta. - Nigdy nie dotarła do nas żadna skarga, że nasza działalność jest uciążliwa. Pytałam nawet listonosza: pan tu codziennie chodzi, zna ludzi, czy nikt się na nas nie skarżył? Nie słyszałem skarg, powiedział listonosz, nie słyszałem też szczekania.
Psy szczekały, gdy pojawiał się nowy gość. - Obszczekały go, pół godziny i koniec ujadania - opowiada Mirosław.
Szczekały o ósmej rano, gdy właściciel hotelu wychodził je nakarmić i wyprowadzić. - Upominały się, każdy chciał być pierwszy obsłużony. Był jazgot, ale od dziesiątej cisza - zapewnia Mirosław.
- Pierwsze dwa dni pies w hotelu nawet nie je. Tęskni. Ma jakieś przemyślenia. Boi się wydać z siebie dźwięku. Dopiero na wyjściu jest ośmielony i szczeknie.
Jeśli trafił się wyjątkowo głośny pies, Mirosław zamykał go na noc w garażu albo w piwnicy. Swojego psa zawsze zamykali w garażu, bo jest z niego dobry stróż.
Jolanta: - Tej nocy też był zamknięty. Gdyby biegał po podwórzu, na pewno by nas ostrzegł.
Żaden pies tego rana nie szczekał, nie piszczał, nic, cisza jak makiem zasiał.
Nie chciały wychodzić z kojców
Jolanta obudziła męża, a sama zadzwoniła po straż pożarną. Dym szedł z ostatniego kojca, najdalej od domu, najbliżej ogrodzenia. Tego dnia mieli pod opieką osiem psów.
Mirosław pobiegł otwierać kojce. Najpierw ten płonący. Ale owczarek nie chciał wyjść. - Żaden nie chciał wyjść. Siedziały milcząco i czuły się bezpiecznie na tych swoich kocykach. Musiałem je na siłę wyciągać i wyrzucać. Gryzły po rękach.
Z owczarkiem nie dał rady. Ogień zajął sosnową konstrukcję kojca, boazerię na bramie i sufit, opalił Mirosławowi czoło, nos, prawą rękę.
Od ulicy Jolanta otworzyła bramę, żeby straż mogła wjechać. Mirosław wyrwał z tyłu siatkę. Psy rozbiegły się po okolicy, sąsiedzi zatrzymywali je na swoich podwórkach. Jeden wskoczył do wozu straży miejskiej i schował się pod siedzeniem. Jeden wrócił w dym.
Po pięciogodzinnej akcji strażacy znaleźli dwa martwe psy. Jeden trafił do lecznicy z napalonymi uszami i sierścią. Karetka zabrała do szpitala Mirosława i jego siedmioletnią córkę.
Sąsiad? Konkurencja? Zawiść?
Kojec, w którym zaczął się pożar o 6 rano schowany jest w cieniu drzew. Dopiero o 11 zagląda do niego słońce. - Nie mógł zapalić się sam - twierdzą właściciele hotelu.
Gdy we wtorek przyjmowali do tego kojca owczarka, usłyszeli petardę. - Sąsiad strzelał za każdym razem, gdy u nas szczekał pies - mówi Mirosław. Zwracał na to uwagę sąsiadowi, a tego dnia zgłosił nawet sprawę do straży miejskiej.
- Ale niemożliwe, żeby petarda do nas doleciała i spowodowała pożar - dodaje.
- Konkurencja? - pytam.
Jolanta: - W hotelach dla psów w okolicy ludzie już zimą rezerwują miejsca na lato. Niemożliwe, żebyśmy odbierali im klientów. Zresztą, kto prowadzi taki biznes, nie podpaliłby takiego miejsca, bo na pewno kocha zwierzęta.
Mirosław: - Może zawiść. Pracując przez kilka godzin w domu, zarabialiśmy dwieście-trzysta złotych dziennie, czasem nawet pięćset. Może to bolało kogoś, kto ma pięćdziesiąt złotych dniówki.
- Ustalamy przyczyny pożaru. Jedna z wersji to podpalenie - mówi Elwira Jurasz, rzeczniczka policji w Bielsku-Białej.
Z hotelu nic nie zostało. Jolanta i Mirosław nie zdążyli go nawet ubezpieczyć. Ledwo kupili kamery monitoringu, dopiero mieli montować.
- Otworzycie na nowo? - pytam.
Mirosław: - A oddałaby pani ukochanego psa do hotelu, który płonął?
Autor: mag/kv / Źródło: TVN 24 Katowice
Źródło zdjęcia głównego: śląska policja