Późnym wieczorem mieszkaniec bloku przy ul. Rymera w Rybniku zasnął w fotelu, zostawiając na włączonej kuchence gazowej garnek z potrawą. Zawartość wyparowała i garnek zaczął się tlić. Dym już wydobywał się przez szpary okien.
- Pożar u sąsiada na drugim! - krzyknął ktoś na ulicy.
Na pierwszym piętrze były otwarte okna. Sylwester Gwóźdź, pracujący na co dzień za granicą, gościł tam u znajomych. Usłyszeli krzyk z ulicy. - Polecieliśmy z dwoma kolegami piętro wyżej. Pukamy, nic, zamknięte. Wyważyliśmy drzwi i weszliśmy - opowiada pan Sylwester.
"Nic mi nie jest. I zwymiotowałem"
W środku było tyle dymu, że musiał przyświecać sobie telefonem komórkowym. - Koledzy wynieśli lokatora na klatkę schodową. Ja wyłączyłem kuchenkę, zalałem ją wodą i pootwierałem okna. - opowiada Gwóźdź.
Trochę to trwało, parapety były pozastawiane doniczkami, kwiaty spadały na podłogę. Ponieważ lokator nie był w stanie powiedzieć - był pijany - czy w mieszkaniu jeszcze ktoś jest, pan Sylwester obszedł wszystkie pokoje.
Przyjechali strażacy i karetka pogotowia. - Powiedziałem lekarzom, że nic mi nie jest, tylko dusi w gardle. Ale po chwili zacząłem wymiotować. Zabrali mnie do szpitala.
Tam przeszedł badania na zawartość tlenku węgla we krwi i - profilaktycznie - tlenoterapię, dostał kroplówkę i tabletki. Wyszedł tego samego dnia. Z fakturą. Na 353, 5 zł. Należy zapłacić w ciągu 30 dni lub wskazać płatnika.
Pan Sylwester ubezpiecza się zdrowotnie za granicą. W tym wszystkim zapomniał, że ubezpieczenie wygasło.
"Uratowali sąsiada, ryzykując życiem"
- Może nie powinni tam wchodzić, tylko czekać na was? - pytamy Bogusława Łabędzkiego, rzecznika Państwowej Straży Pożarnej w Rybniku.
- A jeśli tam byłby ogień i zanim byśmy przyjechali, zająłby całe mieszkanie, a potem blok? - pyta retorycznie Łabędzki. - Jak widzimy dym, powinniśmy interweniować natychmiast. Dla mieszkańców nawet większym zagrożeniem jest zadymienie niż ogień. Niemal wszystkie ofiary pożaru umarły z powodu zatrucia tlenkiem węgla, niż samego ognia- mówi
Strażak nie ma wątpliwości co do udziału Gwoździa i jego kolegów: - Oni uratowali życie sąsiadowi. Przy tym narazili własne zdrowie. Ryzykowali życiem. Tam mogły palić się tapicerowane meble, które w trakcie palenia wydzielają mnóstwo toksycznych substancji. Po dwóch, trzech oddechach takim powietrzem człowiek traci przytomność.
Pan Sylwester i jego koledzy mogli zakryć usta i nos mokrymi ściereczkami. Powinni też pochylić się w mieszkaniu, bo bliżej podłogi jest mniej dymu. Ale, jak dodaje rzecznik, niewiele by to pomogło.
I ostrzega: - Po takiej akcji zawsze powinniśmy zgłosić się do lekarza. Im szybciej, tym lepiej. Nawet, jak się dobrze czujemy. Objawy zatrucia mogą pojawić się później, jak ustąpi stres.
Procedura: faktura i umorzenie
- Nie czuję się bohaterem. To był obywatelski obowiązek. Nie robiłbym problemu, gdyby ten delikwent (sąsiad-red.) był trzeźwy. Zawinił i nie poniesie żadnych kosztów, a ja zapłacę za uratowanie mu życia - mówi rozżalony pan Sylwester. Po akcji odczuwał jeszcze bóle głowy.
- Taka jest procedura - nieubezpieczony pacjent otrzymuje fakturę do zapłaty za usługę - mówi Michał Sieroń, rzecznik Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego nr 3 w Rybniku, gdzie trafił Gwóźdź.
Ale procedura przewiduje też umorzenie długu. Zazwyczaj powód jest ekonomiczny - koszty odzyskania pieniędzy przekraczają sumę do odzyskania. Ale może być społeczny, np. nieubezpieczony pacjent umarł, nie zostawiając spadku, a rodzina uboga.
Sieroń: - Sytuacja pana Sylwestra idealnie wyczerpuje uzasadnioną przyczynę. Działał w interesie społecznym i nie z własnej woli wymagał zaopatrzenia medycznego. Musi tylko napisać do nas list z wyjaśnieniami i wysłać pocztą tradycyjną, dyrekcja szpitala go rozpatrzy. Informacje w mediach na temat tej akcji też będą przydatne.
Autor: mag / Źródło: TVN 24 Katowice
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock