30-latek z Orzesza, który z powodu ataku kaszlu miał problemy z oddychaniem, a potem stracił przytomność, był reanimowany. Powodem sytuacji nie było zakrztuszenie, mężczyzna nie wymagał hospitalizacji.
Tuż po północy w niedzielę do budynku komisariatu policji w Łaziskach Górnych na Śląsku weszło małżeństwo z sąsiedniego Orzesza z 30-letnim synem. Poprosili policjantów o możliwość oczekiwania tam na przyjazd karetki do ich syna, który podczas rodzinnej imprezy nagle dostał ataku kaszlu i od kilkunastu minut miał ogromne problemy z oddychaniem.
Rodzice mężczyzny postanowili sami zawieźć syna do najbliższego szpitala. W drodze do placówki lekarz rodzinny zalecił im zatrzymać się jednak w bezpiecznym miejscu i pozostać tam do czasu pojawienia się karetki pogotowia.
W komisariacie młody mężczyzna stracił przytomność i przestał oddychać.
Dyżurny nie wyczuł tętna, rozpoczął reanimację
Dyżurny, aspirant sztabowy Sławomir Basoń, policjant z 29-letnim stażem, wezwał na miejsce wsparcie patrolu, a sam opuścił dyżurkę, by pomóc 30-latkowi. Ponieważ nie wyczuł u niego tętna, podjął reanimację. Prowadził ją wraz z ojcem mężczyzny.
Po chwili 30-latkowi udało się przywrócić funkcje życiowe. Do komisariatu dotarł także policjant z orzeskiego patrolu, który poza służbą jest ratownikiem medycznym. Wspomógł on dyżurnego w monitorowaniu mężczyzny do czasu przyjazdu załogi pogotowia.
W niedzielę wieczorem rodzice 30-latka przesłali mailem do komendy w Mikołowie, której podlega komisariat w Łaziskach i Orzeszu, podziękowanie za pomoc przy ratowaniu życia ich syna.
Nie wiadomo, co było przyczyną ataku kaszlu. - Mężczyzna nie zakrztusił się, nie wymagał też hospitalizacji - mówi Ewa Sikora, rzeczniczka policji w Mikołowie.
Źródło: TVN24 Katowice
Źródło zdjęcia głównego: śląska policja