Wydawałoby się, że fabuła filmu "Węże w samolocie", który kilka lat temu gościł w polskich kinach jest absurdalnie niewyobrażalna. Tymczasem okazało się, że wyświechtane stwierdzenie "życie pisze najdziwniejsze scenariusze" znowu okazało się słuszne.
Od razu trzeba jednak zdradzić, że węże, które zagubiły się w australijskim samolocie nie urywały nikomu głowy ani nie trzeba ich było ganiać po całej maszynie z karabinem maszynowym w rękach.
Bo to były małe węże - sześć pytoników kilkunastocentymotrowej długości. Ale zamieszanie było całkiem spore, gdy w powietrzu okazało się, że wężyki uciekły z pojemnika, w którym je przewożono.
Zostały zjedzone? Nie, uciekły
Na początku pomyślano, że po prostu padły ofiarą innych gadów z tej samej klatki, ale po zważeniu współtowarzyszy podróży okazało się, że ta hipoteza odpada.
Trzeba było podjąć działania radykalne - maszyna lecąca z Alice Springs do Melbourne musiała lądować przymusowo, pasażerów ewakuowano, a wężyki... zagazowano. Jak tłumaczył przedstawiciel linii lotniczych, pytoniki nie były pod ochroną, dlatego zdecydowano się na takie rozwiązanie.
- Jeśli te węże się pojawią, to będą martwe węże - podsumował bystro pracownik linii Qantas. Tajemnicę swojej ucieczki zabrały na tamten świat.
Źródło: BBC
Źródło zdjęcia głównego: sxc.hu