Zostali w Mikołajowie, by zajmować się zwierzętami z zoo. "Co się z nami stanie, to się stanie"

Atak Rosji na Ukrainię trwa 48. dobę. Mikołajów, leżący południu kraju, był bombardowany od samego początku inwazji rosyjskich wojsk. Pracownicy tamtejszego zoo nie zamierzają jednak opuszczać swoich podopiecznych. - Jeśli wszyscy wyjedziemy, to kto będzie się nimi opiekował? - pytają.

W ogrodzie zoologicznym w Mikołajowie, liczącym ponad 120 lat, widać ślady ataku Rosji na Ukrainę. Między innymi tygrysy, niedźwiedzie polarne i słonie spacerują po wybiegach, pokrytych częściami rakiet. Pracownicy zoo na bieżąco sprzątają wszystkie pozostałości po ostrzale i układają je w jednym miejscu.

- Jesteśmy w Muzeum Zoologicznym, gdzie gromadzimy dowody. Tu leży rakieta, która uderzyła w nas 28 lutego, na samym początku wojny - mówi dyrektor zoo Władimir Topczyj.

Jak dodał, jest bardzo związany ze swoim miejscem pracy.

- Przyszedłem do zoo w 1965 roku, kiedy miałem 12 lat. Od tego czasu wciąż tu jestem. Starszy ode mnie jest tylko aligator Missisipi i krokodyl Wasia. Pracuję tu 44 lata, a od 20 lat jako dyrektor - dodał.

"Kochamy je"

Choć w mieście nie jest bezpiecznie, nie tylko dyrektor zoo nie ma zamiaru zostawiać swoich podopiecznych.

- Boję się o siebie, o swoje dzieci, o swoje wnuki, to jest nie do opisania. Ale cóż, zwierząt się nie zostawi, nie możemy wyjechać. Jeśli wszyscy wyjedziemy, to kto będzie się nimi opiekował? Wychowaliśmy się z nimi. Co się z nami stanie, to się stanie - mówi Oksana Oliinik, jedna z pracownic zoo.

Załoga ogrodu zoologicznego podkreśla, ze zwierzęta bywają niespokojne.

- One nie rozumieją, co się dzieje. Cały czas jesteśmy obok nich, a one cały czas są z nami. Nieustannie je nosimy, kochamy je. Niusieńka jest u nas od czasów, kiedy była kociątkiem. Ostapik też był mały, kiedy tu przyjechał. Dlatego nie nazywaliśmy go Ostap, tylko Ostapik, bo był malutki - opowiadała o mieszkających w zoo kotach Wiktoria Tsuszko, jedna z opiekunek.

Czytaj także: