Przez 67 godzin morderczego wysiłku spał dwie godziny. Gdy przyszedł pierwszy kryzys, wyobraził sobie mapę Polski, i że jeszcze "tylko" 700 km przed nim. Nie myślał, żeby z trasy zejść, ale jak zniwelować ból. Potem był drugi kryzys. I jeszcze te halucynacje. I deszcz, i grad. W końcu meta - Robert Karaś dokonał rzeczy niespotykanej. Przeżył piekło. Dziś to on wstaje w nocy do malutkiego synka.