Polak przeżył trzęsienie: Ziemia falowała, leciało potłuczone szkło

Aktualizacja:

Nie było czasu, by myśleć o czymkolwiek. Gdy zaczęło trząść, instynktownie wybiegłem z domu. Nie wszystkim udało się uciec - wyznaje w rozmowie z tvn24.pl Marek Gonzalez, polski student, który przeżył trzęsienie ziemi na Haiti.

Marek Snochowski-Gonzalez ma 26 lat i studiuje orientalistkę na Uniwersytecie Warszawskim. Dwa miesiące temu wyjechał odwiedzić rodzinę na Dominikanie. Stamtąd udał się na Haiti, gdzie ma przyjaciół. Trzęsienie ziemi zastało go późnym popołudniem w stolicy kraju - Port-au-Prince.

- Nie było czasu, by myśleć o czymkolwiek. Czy coś zabrać ze sobą, gdzie są przyjaciele. Gdy zaczęło trząść, instynktownie wybiegłem z domu znajomego policjanta, u którego się zatrzymałem - relacjonuje dla tvn24.pl Marek.

„Po obiedzie zasnąłem na kanapie. Trudno opisać to przebudzenie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem żyrandol tańczący nad moją głową” – czytamy na blogu Marka. – „Gdy zdałem sobie sprawę, co się dzieje, rzuciłem się do wyjścia. Ledwie udało mi się zachować równowagę, bo ziemia dosłownie falowała, a zewsząd spadały sprzęty i potłuczone szkło. Za domem dołączyłem do małego Kouchona i Wilkensa (znajomych Marka - tłumaczy red.), który w jednej ręce trzymał rewolwer, a w drugiej pilot do telewizora” – dodaje polski student.

Cmentarzysko

Wysokie budynki składały się jak domki z kart. Żywiołowi oparły się jedynie parterowe zabudowania. W ciągu kilku chwili miasto zamieniło się w cmentarzysko, a przeładowane busy przebijały się przez hałdy gruzu.

Na głównej ulicy gromadził się tłum. Histeria i powtarzające się pytanie: „Czy widziałeś moich bliskich?”.

- Ludzie byli jednak dobrze zorganizowani. Wiedzieli, że trzeba uciekać z miast. Mieszkańcy Port-au-Prince pieszo kierowali się poza miasto - opowiada tvn24.pl Marek.

„Niedawny, ogłuszający ryk ziemi zmienił się teraz w świdrujący krzyk ludzkiej rozpaczy” – relacjonuje. – „Ujrzeliśmy tłumy przerażonych ludzi, którzy tak jak my usiłowali odnaleźć swoich bliskich” – czytamy.

Płacz, śpiewy i modlitwy

Gdy zapadł zmrok, ludzie zaczęli palić opony. Na ulicach było ciemno, bo miasto zostało odcięte od elektryczności.

- Nie mogłem skontaktować się z rodziną w Polsce i na Dominikanie. Łączność telefoniczna z zagranicą została zerwana - tłumaczy w rozmowie z tvn24.pl Marek.

„Panuje chaos, nie ma prądu, stacje benzynowe nie działają. Przez radio w samochodzie dowiadujemy się, że zniszczeniu uległa również Dominikana, Kuba i Jamajka. Nie ma możliwości kontaktu. Na dobre martwię się o rodzinę” – spisywał na bieżąco polski student.

Tę noc, podobnie jak większość mieszkańców Port-au-Prince, spędził na ulicy.

„Zewsząd słychać było płacz, śpiewy i modlitwy, wołania do Boga, prośby o zmiłowanie. Z każdym kolejnym wstrząsem wtórnym, a było ich tej nocy niemało, podnosił się lament, który stopniowo przeradzał się w ciche zawodzenie, by znów uderzyć zwielokrotnioną siłą” – relacjonował Marek.

Noc była lżejsza

Mieszkańcy Port-au-Prince powtarzali przed kamerami między innymi to zdanie: - Noc była lżejsza do zniesienia niż dzień, bo nocą nie było widać ludzkich zwłok.

W pobliżu Pétion-Ville runęła szkoła. W chwili pierwszego tąpnięcia ziemi odbywały się lekcje.

„Chodziliśmy po okolicy, było wielu zabitych. Budynek szkoły nie dał dzieciom szans. Gołymi rękami udało się wydobyć jedynie kilka ciał” – wspomina Marek. – „Pojechaliśmy zobaczyć fabrykę alkoholu ‘Barbancourt’, w której pracował Jean-Luc. Budynki ocalały, ale rum popłynął rzeką, nieliczni pracownicy pilnowali pozostałych zapasów” – dodaje.

- Kiedy wyciągasz spod gruzu rannych ludzi, nie zastanawiasz się, czy potrzebne są ci gumowe rękawiczki, czy nie zarazisz się jakąś chorobą - wyznaje rozmówca tvn24.pl - Tym bardziej, że nie było gumowych rękawiczek.

W strachu przed epidemią wielu mieszkańców wyjechało z miasta. Ci, których było stać na bilet do Santo Domingo, opuszczali kraj.

- Celnicy są skorumpowani. Każą uiszczać dodatkowe opłaty. Nie warto dyskutować, bo mogą stwarzać problemy - wyznaje Marek. - Dla najbiedniejszych Haitańczyków łapówka mogła być przeszkodą uniemożliwiającą dostanie się na Dominikanę - dodaje.

Kierunek - Santo Domingo

„Zaczynamy dostrzegać ogrom katastrofy. Większość domów runęła, niektórzy próbują wygrzebać z gruzów co się da, ulice zapchane są tłumem ludzi, zmiażdżonymi wrakami samochodów i bezładnie porozkładanymi, zmasakrowanymi ciałami, które zaczynają już cuchnąć” – wyznaje Marek. – „Niekiedy widzę jadące gdzieś ciężarówki ONZ z żołnierzami nagrywającymi sytuację na kamery cyfrowe, kilka transporterów opancerzonych jadących w stronę śródmieścia, kilka koparek. Nie widziałem jeszcze żadnej zorganizowanej akcji ratunkowej, sam zaczynam już dostawać gorączki na myśl o swoich bliskich, o których losie wciąż nic nie wiem, bo docierają do mnie sprzeczne informacje” – relacjonuje polski student.

Kilka godzin później Marek jest już w autokarze, który zawiezie go do stolicy Dominikany. W Santo Domingo skontaktuje się z rodziną w Polsce, która od kilku dni prowadziła rozpaczliwe poszukiwania.

„Znów tam pojedziemy”

„Coraz bardziej martwię się też o tych przyjaciół, którzy tam zostali, a dzięki którym wciąż piszę. Wczoraj oddaliśmy z bratem krew w Czerwonym Krzyżu, tylko tyle mogliśmy na razie zrobić. Niewykwalifikowani wolontariusze na niewiele się w tej chwili zdadzą, ale gdy pojawi się taka możliwość, pojedziemy tam znów, bo pomoc bardzo jest tam potrzebna” - czytamy na blogu.

- Teraz czekam na informację z Czerwonego Krzyża. Chcę pomagać w odgruzowywaniu miasta. Potrzebna jest każda para rąk - tłumaczy Marek.

Źródło: tvn24.pl