Co najmniej dwie osoby nie żyją po katastrofie śmigłowca w centrum amerykańskiego Seattle. Świadkowie mówią, że tuż po starcie doszło do eksplozji.
Maszyna z niewiadomych przyczyn runęła na ziemię w pobliżu słynnego budynku Space Needle. Zapaliły się stojące obok samochody. Trzem osobom udało się wydostać z płonących pojazdów. Jedna z osób z poważnymi oparzeniami i w stanie krytycznym została przewieziona do szpitala.
- Możemy potwierdzić, że dwie osoby, które były na pokładzie śmigłowca, nie żyją - powiedział rzecznik Straży Pożarnej w Seattle Kyle Moore. - Przeszukaliśmy szczątki i nie znaleźliśmy więcej ciał - dodał.
Śmigłowiec należał do jednej ze stacji telewizyjnych. Maszyna miała runąć na ziemię tuż po wzniesieniu się w powietrze. Świadkowie mówią, że helikopter wydawał nietypowy dźwięk, a kilka sekund później doszło do eksplozji.
"Było jak w filmie"
- Gdy śmigłowiec startował, słychać było, że silnik wydaje dziwne dźwięki. Jakieś 20 sekund później było już jak w filmie: wszystko działo się w zwolnionym tempie, śmigłowiec zaczął piszczeć, słychać było jak w coś uderzył. Następnie runął na ziemię i stanął w płomieniach - mówi Alejandro Gonzalez, świadek wydarzenia.
- Byłem pewien że pilot i pasażer nie żyją. To było bardzo silne uderzenie. Wszędzie był ogień - mówił świadek. - Trzy czy cztery minuty później z mężczyzna z czerwonego samochodu otworzył drzwi, był w strasznym stanie. Zdołał przejść kilkanaście metrów. Bardzo mocno krwawił, jego ubranie płonęło. Chwilę później upadł i od razu udzielono mu pomocy - dodał.
Sprawę przyczyn katastrofy ma zbadać Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu i Federalna Administracja Lotnictwa.
Autor: dln//tka / Źródło: Reuters, Enex