Gdyby nie Frank, pewnie by mnie tutaj nie było - przyznał Robert Kantor, którego wraz z synem Frankiem porwał na Florydzie niebezpieczny prąd morski i gwałtownie wyniósł daleko od brzegu. Amerykańskie media opisały ich dramatyczną przygodę. Przeżyli tylko dlatego, że zachowali zimną krew i wiedzieli, jak się zachować w tej sytuacji.
45-letni Robert Kantor i jego 15-letni syn wieczorem 23 lipca wybrali się na plażę w Clearwater.
W trakcie kąpieli niespodziewanie trafili na powstały u wybrzeży zachodniej Florydy prąd morski, który porwał ich w głąb oceanu w ciągu zaledwie kilku sekund. Był to tak zwany prąd strugowy (inaczej prąd wciągający), czyli przybrzeżny prąd płynący w kierunku otwartego morza.
Na pomoc ratowników liczyć nie mogli, bo ci tego dnia skończyli już pracę. To, że są w tarapatach, zasygnalizowali jedynie stojącej na plaży matce chłopaka. Nie wiedzieli jednak, czy ta w ogóle ich widzi. Szybko tracili siły, więc postanowili działać sami.
Nie miał siły
Jak relacjonowały amerykańskie media, ojciec z synem uzgodnili, co robić, wszystko zależało jednak od nastolatka. Ojciec, choć pływa bardzo dobrze, dopiero co wrócił do zdrowia po operacji barku, jakiej poddał się sześć tygodni wcześniej. Nie miał zbyt wiele energii.
Żeby wydostać się ze szponów zdradliwego prądu, chłopiec miał przemieszczać się równolegle do brzegu, a ojciec trzymać go za nogi. Nie było to takie proste, osłabionemu mężczyźnie wyraźnie brakowało sił. Co chwila też nogi syna wyślizgiwały mu się z rąk.
Postanowili więc spróbować czegoś innego. - Koncentrowałem się na zachowaniu spokoju. Medytuję, więc w tej sytuacji byłem w stanie trzeźwo myśleć i komunikować się z moim synem, zamiast skupiać się na strachu - przyznał po wszystkim Robert.
Opracowali plan działania, zgodnie z którym syn wypychał ojca poza zasięg działania prądu, poruszając w wodzie tylko nogami. Udało im się. W końcu obaj znaleźli się na spokojniejszych wodach, które nie odciągały ich od brzegu.
W tym samym czasie na brzeg przybyły służby ratownicze, wezwane przez żonę Kantora. Jeden z ratowników rzucił się do wody i zdołał podać wycieńczonemu 45-latkowi wiosło gdy ten, wraz z synem, znajdował się już około 20 metrów od brzegu. We trójkę bezpiecznie dopłynęli do plaży.
Wszystko trwało około trzydzieści minut. - Gdyby nie Frank, pewnie by mnie tutaj nie było. Rodzic powinien martwić się o swoje dziecko, zwłaszcza w niebezpiecznych sytuacjach, a tu role zupełnie się odwróciły. Za każdym razem, gdy na niego patrzyłem, widziałem w jego oczach troskę - przyznawał dumny z syna mężczyzna.
Nie płynąć do brzegu
Biorący udział w akcji ratunkowej porucznik Matt Burmood przyznał, że oprócz zachowania chłopca kluczowe okazało się szybkie wezwanie pomocy. Dodał jednocześnie, że ojciec i syn zachowali się zgodnie z wytycznymi.
W takich sytuacjach zaleca się, aby pływacy porwani przez prąd strugowy próbowali się z niego wydostać, przemieszczając się wzdłuż brzegu. Nie powinni płynąć w jego wybrzeża, bo kosztuje to mnóstwo sił i zwiększa ryzyko utonięcia.
Prądy strugowe są niebezpiecznym zjawiskiem, co roku odpowiadającym za wiele przypadków utonięć. Związana z nimi jest duża część akcji ratowniczych nie tylko w USA, ale również na plażach Bałtyku. Czasami nazywany jest przez ratowników "cichym zabójcą" ze względu na to, jak może być groźny, a także na fakt, że praktycznie nie da się go zauważyć z brzegu, na przykład obserwując fale morskie.
Autor: TG,mm//now / Źródło: U.S. News, Tampa Bay Times, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock