Samoloty bezzałogowe niechybnie są bronią przyszłości. Nie męczą się, nie wahają i są znacznie mniej cenne niż ludzie. Mają jednak wady. Naloty przez nie przeprowadzane często nie są precyzyjne.
W atakowaniu za pomocą bezzałogowców globalny prym wiodą Amerykanie i to bez porównania z innymi państwami. Celem zdalnie sterowanych maszyn są głównie terroryści ukrywający się w bardzo trudno dostępnych miejscach. Zabić ich z powietrza jest znacznie łatwiej.
Problemem jest jednak to, że odpalanie rakiet na "wrogów USA", często ma skutki uboczne. Giną cywile, bo terroryści będący celem często przebywają w ich otoczeniu, albo osoby namierzające cel się mylą i rakieta uderza w dom bogu ducha winnych wieśniaków z gór Pakistanu.
Efekt uboczny
Takich "przypadkowych" ofiar nalotów dronów jest niemało, zwłaszcza w Pakistanie i Jemenie, gdzie bezzałogowce z USA są szczególnie aktywne. Prowadzi to do zrozumiałego niezadowolenia lokalnych społeczności, które w efekcie stają się podatne na propagandę terrorystów. Tym samym naloty mają efekt odwrotny od zamierzonego. - Ofiary cywilne związane z atakami dronów mają naprawdę bardzo zły wpływ, zarówno na nasza możliwość zabezpieczenia swoich interesów, jak i na relacje z krajami, w których to się dzieje - mówi Danya Greenfield, ekspert ds. Jemenu w Atlantic Council. Skutek nalotów najlepiej widać w relacjach USA z Pakistanem, w których drony są jednym z głównych tematów. - Podkreślamy, że naszym zdaniem są one szkodliwe dla wzajemnych relacji - stwierdził Sartaj Aziz, doradca ds. zagranicznych pakistańskiego prezydenta. Amerykańscy przywódcy wiedzą o szkodliwych efektach nalotów. Szef dyplomacji John Kerry zapowiedział nawet ograniczenie nalotów, ale mało to dało. Seria ostrzeżeń przed zamachami poderwała w powietrze bezzałgowce, które w ostatnich nalotach w samym Jemenie zabiły 20 domniemanych terrorystów z Al-Kaidy.
Autor: mk//bgr / Źródło: tvn24.pl, TVN24
Źródło zdjęcia głównego: USAF