Birmańska junta zmusza do służby w wojsku nawet dziesięcioletnie dzieci - donosi raport Human Rights Watch. Junta stara się w ten sposób uzupełnić trapionej przez dezercje armii.
Masowe ucieczki z armii rozpoczęły się po stłumieniu przez władze "szafranowej rewolucji" - protestu przeciwko łamaniu praw człowieka i podwyżkom cen benzyny. Protesty zostały przez juntę brutalnie zduszone, a przewodzący nim buddyjscy mnisi poddani okrutnym represjom, w których, według organizacji praw człowieka, nawet kilkuset z nich mogło zginąć.
Atak armii na nietykalnych do tej pory mnichów był dla wielu pobożnych wojskowych szokiem. Wielu z nich postanowiło zniknąć w dżungli - woleli narazić się władzy niż sprzeciwić się etycznym i religijnym zasadom.
Dzieci wojny
Wtedy też armia odczuła nagle braki w swoich szeregach i postanowiła je uzupełnić. Jeden z rządzących generałów zarządził nawet, że do armii należy wcielać 7 tys. mężczyzn miesięcznie. Nic więc dziwnego, że lokalni wojskowi, aby sprostać rozkazom rozpoczęli prawdziwą łapankę.
- Pewien chłopiec w wieku 11 lat nie spełniał regulaminowych wymagań, bo miał nieco ponad 1,3 metra wysokości i ważył 31 kg. Ale oficer zapłacił lekarzowi, żeby przymknął na to oko - możemy przeczytać w jednym z zeznań spisanych w raporcie. Cena za rekruta to od 20 do 40 dolarów.
Dla wielu oficerów odpowiedzialnych za pobór nie było to jednak nic nowego. Human Rights Watch donosi, że proceder wcielania dzieci trwa od lat. - Tylko jeden z 20 żołnierzy, z którymi rozmawialiśmy, był pełnoletni - piszą działacze HRW i dodają, że ok. 30 proc armii ma poniżej 18 lat.
W armii birmańskiej służy 375 tys. żołnierzy. To trzecie co do wielkości, po Chinach i Indiach, siły zbrojne w Azji.
Źródło: Reuters, TVN24
Źródło zdjęcia głównego: aptn